niedziela, 25 grudnia 2011

Świąteczna melancholia pozytywna

Czas rodzinny. Miło jest cholernie. Bez sarkazmu. Bywa też mniej, ale w ogólnym rozrachunku jest
w porząsiu.
I nieprzeciętnie spokojnie. Chyba się starzeję. Albo czas mam sprzyjający. Pewnie jedno i drugie. Bywa też zaskakująco.
O., który "zajeżdża na szczocie" i z uśmiechem zamiata przedpokój. No bez jaj! Rodzi to we mnie obawy dotyczące przyszłości. Można się spotkać z nieprawdopodobnym. To cieszy, ale też niepokoi.
B-ka wygląda przepięknie i pozycjonuje prezydentów II RP wedle przystojności. Mościcki był naj!
C-ka nauczyła się robić spację w sms-ch. Po 5-u latach. A K-ka prócz dwóch koni, ma jeszcze na łydce wytatuowane płomienie.
No i Miki przyniósł mi zajefajne książki! Wysyłanie listów ma sens. Nic mu się nie popieprzyło, dzielny M! M w ogóle jest w porządku. Kiedy tylko Jej przejdzie przedświąteczny pierdolec, jest debest. Słodko.
Ale nie wypiłam za urodzinowe zdrowie Jezuska. Nadrobię. KoncepCyjnie albo i nie.
A teraz do rzeczy. Naród pracuje od wtorku, ale nie cały.
Wedle odbytych rozmów, Siostro! Emcika na lawetę, reszta da radę. Gwyniątka, dotarli Wy? Bilu, poniosło?  Ringwelku, odpocznij :)
Kto był na pasterce stawia pół rury! Bez sensu! Kto nie był na pasterce, ten stawia! Tak będzie lepiej! Bogaciej. Choć cholera Was tam wie. Kiedyś świat był bardziej przewidywalny!
Z bożonarodzeniowym pozdrowieniem. J.

piątek, 23 grudnia 2011

Oddech

Można czasem. Dzisiejszy dzień rozpoczął się najpiękniej, jak tylko mógł!
Potem zabawiała  rodzinę, potem wyłuskiwała pstrąga, a to jest robota skazańców. Potem poszła do kina. W kinie są światła po obu stronach i od góry też+20 min reklam. Nie była w kinie od dwóch lat i przez kolejne dwa też nie zamierza.
Są święta. I robimy tak,  żeby było dobrze.
A na koniec odbyła szczerą, niegłupią pogadankę. Dzięki  G.
Miało być dla przyjaciół.
I "Drive" polecam. Doskonała rzeźnia!

A poza tym nie uwolnię się od szczeniackiego:


Into the wild. Pragnę. Tylko, że Into the East!!

niedziela, 18 grudnia 2011

Unplugged

Życie na pewnym trójmiejskim osiedlu posiada powtarzalną właściwość. Brak prądu. Nie narzekam. Lubię ciemność i ciszę! Do czasu. Do drugiego piwa. Potem jest myślenie, a potem chęć zabicia myślenia! I dupa i świeczka albo i dwie. Pograłam chwilę na bębenku. Wciąż nie umiem! Umiem za to posiadać pierdolca. Umiem też zrobić gwiazdę i prawie szpagat. Potrafię być szczęśliwa. I zapierdalać tygodniami po górach. Nie umiem chodzić w spódniczkach. Nie wiem, jak paść kozy. Umiem napisać krótki poważny tekst. Wiem też, jak zrobić badanie marki i innych badań pierdylion. Wiem, czego chcę bardzo, wiem czego zdecydowanie nie chcę. Czas decyzji się zbliża.
Kozy!
Ubezpieczone kozy :D

piątek, 16 grudnia 2011

Są też takie dni

w drugiej połowie grudnia, kiedy mnie szlag nie trafia. Ani trochę!
I w ogóle mi dobrze. Wiem, jestem drażniąca, ale co ja poradzę! Mam pierdolca na wszystkie litery alfabetu!
A Szczupła dała radę, radę dała!

czwartek, 15 grudnia 2011

Grudzień dzielę na pół

Na początku drugiej połowy grudnia szlag mnie trafia. Co roku. Bez względu na stan psychofizyczny.
A mam teraz całkiem dobry. Dlatego też pewnie tak rzadko skrobię.
Wracając. Nie muszę być szczególnie bystrym obserwatorem swojego "ja", żeby wiedzieć, że to zbliżające się święta. Rodzinnie pominę, choć to też nie bez znaczenia! Kocham swoją rodzinę, ale przed świętami kocham ją inaczej. Zabić chcę właściwie.

Ale kiedy ulizany, opalony g, sąsiadujący pionowo z moim lokalem mieszkaniowym (z którym wojnę prowadzę), tydzień przed świętami maszeruje dziarsko z siatką wypchaną reniferami. Pluszowymi ssakami, które mają czerwone wstążeczki, a i dzwoneczki pewnie, choć tych nie dostrzegłam.
Albo kiedy natapirowane babsko w aptece życzy "wesołych i zdrowych", po tym jak nie może mi sprzedać podstawowego, jakby się mogło wydawać, leku "Eurespal". Bo zbrakło.
Wówczas szlag mnie trafia.

Święta są dla dzieci!
I w celu łagodzenia świata na chwilę.  Ale to łagodzenie czyni ze mnie przedświątecznego potwora.

TV już z reguły nie włączam, bo się boję. Ataku paranoicznych mikołajów i choinek.
Choć zdarzyło mi się włączyć. Obejrzałam "Zycie nad podsłuchu".
Po raz drugi. Polecam szczerze. Potem TV mi się rozpadło. To może i dobrze.

Kuruję się. Omijam xxx-ową "rodzinną wigilię świętą". Ostatnią moją.
Nie jestem w stanie się nawet wzruszyć. Myślami z fabryką żegnałam się od dwóch lat albo dłużej, mentalnie gdzieś na 3,5 tys. podjęłam ostateczną decyzję. Ale to wiecie.
Do zobaczenia, całkiem wkrótce. W końcu idą święta!


I czekamy na Daniela. Aniu, powodzenia!!!!!!!!!
Aktualizacja 16.12: Doczekaliśmy się!!!

poniedziałek, 5 grudnia 2011

Koniec z brakiem treści i refleksji! O medycynie górskiej teraz.

Kilka osób się mnie pytało, to napiszę.
O chorobie wysokogórskiej po ludzku

Przebywanie na wysokości powyżej 5000 m to kurewsko duży wysiłek. W powietrzu jest już tak mało tlenu, że procesy wyniszczania przeważają nad procesami przystosowawczymi. Ponoć.

Na chorobę wysokościową narażona jest nawet Emcik. Na przykład, gdyby podróżowała koleją między Pekinem a Lhasą w Tybecie. Na odcinku od Golmud (2800 m) do przełęczy Kunlun (4750 m) w ciągu półtorej godziny pokonałaby niemal 2 km różnicy wysokości!
Trasę tę pokonuje ponoć 2 mln pasażerów rocznie. Ostra choroba górska rozpoznawana jest u około 30% podróżujących! Lżejsze objawy (ból głowy, nudności, duszności) występują u 80%.
Zapobiec tym dolegliwościom mogłaby 6-dniowa aklimatyzacja.
I teraz pytanie, co mogłoby wystąpić u Emcika?
W szczególności Emcika biegnącego na wspomnianą kolej (choć nie jestem pewna, czy to warunek konieczny).
Odpowiedź: złamanie prawej kończyny i lewej ręki. Prawa kończyna niedołężna od kostki do miednicy. Lewa skręcona, nie do użytku. Zakłócenia w obrębie czaszki zastane. Ryzyko zakażenia tężcem. Zakrzepica niemal pewna. Ogólny niedowład. Ale czy choroba wysokogórska by dorwała, tego nie wiemy!

Kilka słów o aklimatyzacji
Gdyby nagle przenieść Emcika z Atelier na szczyt Everestu, umarłaby w ciągu kilku minut z powodu niedotlenienia mózgu. Można by to porównać do założenia Emcikowi worka foliowego na głowę.  Albo po prostu do Emcika. Albo do piątej setki wypitą przez nią duszkiem. Jesteśmy to sobie w stanie sobie wyobrazić. Ba, wiemy!
A teraz poważnie.
Aklimatyzacja wysokogórska jest procesem długotrwałym. Przystosowuje organizm do niskiego ciśnienia atmosferycznego i mniejszej zawartości tlenu w powietrzu. Oddech staje się częstszy i głębszy. Po kilkunastu dniach organizm przestawia się na nowe tory, np. do głębszych oddechów przystosować się muszą mięśnie. W organizmie zachodzi wiele zmian, nie wszystkie są jeszcze rozpoznane. Szczególnie te Emcika przy laptopie. Ale szczęśliwie, himalaiści nie mają w zwyczaju słuchania muzyki na wysokości powyżej 7000, chociaż pewna nie nie jestem. Emcik - himalaista zapuściłaby Massive i to mogłoby uratować mi życie!
Badaniem tych procesów zajmuje się m.in. Międzynarodowe Towarzystwo Medycyny Górskiej. I żal tylko, że Emcik nie ładuje się na szczyty najwyższe planety Ziemi, bo nie podlega badaniom w tym kontekście.

Co wiemy?
W laboratoriach analizuje się parametry krwi, strukturę tkanki mięśniowej i szuka genów odpowiedzialnych za przystosowanie człowieka do wysokości. I nie Emcika, bo by wszystkie badania o kant dupy rozbić!
Interesująca jest reakcja komórek na niedobór tlenu. Każda osobno rozpoznaje, że jest go mniej i aktywizuje grupę hormonów zmieniających ciało. Jeden z tych hormonów – erytropoetyna, stymuluje szpik kostny do produkcji czerwonych krwinek, dzięki czemu wydajniej transportują tlen do komórek. Ale miało być "dla ludzi".
Opisany proces przystosowania organizmu do wysokości obserwuje się u wszystkich przedstawicieli gatunku ludzkiego, prócz Emcika (niezbadany). Wszystkich poza najlepiej znoszącymi warunki wysokogórskie tybetańskimi Szerpami.
Ale i "nadprodukcja czerwonych krwinek dobra jest tylko na krótką metę. Po kilku miesiącach nadmierna ilość erytrocytów zwiększa gęstość i lepkość krwi, grożąc wystąpieniem zakrzepicy, przewlekłego obciążenia serca i choroby górskiej. Problemy obserwuje się nawet u Indian (Keczua i Ajmara), którzy żyją w Andach od 10tys. lat"! [jak wyczytałam w poradniku lekarza medycyny górskiej].
Tylko Tybetańczycy, ze względu na swoje 30 tys. lat w Himalajach, mieli wystarczająco dużo czasu, aby przystosować się do wysokości. W warunkach niedotlenienia wytwarza się u nich mniej dodatkowych czerwonych krwinek. Mają też niższe ciśnienie w tętnicach płucnych, więc są mniej narażeni na obrzęk płuc.

Reakcje na niedotlenienie. Obowiązek używania butli z tlenem?
Oczywista oczywistość: reakcja na niedotlenienie jest bardzo indywidualna. Niektórzy na 7 tys m. mogą narazić się na zmiany w mózgu, inni wchodzą bez szwanku na ośmiotysięczniki. Emcik ma zmiany w mózgu bez wchodzenia. Ciężko byłoby zatem ustalić wysokość, powyżej której należałoby używać tlenu. Taki obowiązek byłby też ograniczeniem wolności. A Emcik jest zły, kiedy ogranicza się wolność! Poza tym wchodzenie z tlenem jest pewnego rodzaju dopingiem, pozwala oszukać organizm. Wejście z butlą tlenu to „obniżenie” szczytu nawet o 2000 m. Istnieje poza tym prawdopodobieństwo awarii butli. Wówczas organizm zaaklimatyzowany do 6000 m, odkrywa nagle, że jest na 8000 m. A to znacznie gorsza sytuacja niż spędzenie nocy na 7000 m bez wspomagania butlą. Każdy kij ma więc dwa końce.

Idealny himalaista to jaki?
Nie ma kanonu. Na pierwszy rzut oka to Emcik. Ale:
W podręczniku do turystyki z 1796 r. Baltazar Hacquet opisał cechy idealnego alpinisty. Panna albo kawaler, niscy, bo u wysokich długie kości szybciej się łamią. Niski człowiek potrzebuje też mniej jedzenia i lepiej utrzymuje ciepło. Niby wszystko jest logiczne. Ale wystarczy popatrzeć na najlepszych himalaistów, by się przekonać, że ta hipoteza nie zawsze się sprawdza. Czyli Emcik i inni mojemu sercu bliscy też, ale nie tylko.

A co z głową
Niezaprzeczalnym jest fakt, że w górach słabiej się myśli. Właśnie z powodu niedotlenienia. No i tu już Emcik wypada z badań. Bo jak porównać z sytuacją nizinną. W badaniach, które były prowadzone przez specjalistów medycyny górskiej wraz z neuropsychologami, zwrócono uwagę, że w górach pojawiają się zaburzenia funkcji postrzegania przestrzeni. Oznacza to, że himalaista na 6000 m może mieć problem z wyobrażeniem sobie trasy wspinaczki na podstawie opisu, chociaż na niższej wysokości nie stanowiło to dla niego problemu.A co z badanymi, którzy wykazują podobną ocenę sytuacji na poziomie 0, jak i 6000 tys.?  Chyba wiem. To mógłby być Emcik?
Na wysokości pojawiają się również problemy z pamięcią. Tu Emcik jest też nie do zbadania, bo jak.

A co z tymi, którzy z głową mają problem do dzisiaj? Bardzo duży problem? Poczekam na rewolucyjne odkrycie nauki medycyny. Ale tylko z ciekawości będę czekać.

I istotna uwaga
W Pakistanie, Chinach, Kirgistanie czy Tadżykistanie nie ma sprawnych służb ratunkowych. Jeszcze. Jedynie w Nepalu dzięki współpracy ze Szwajcarami latają śmigłowce, które mogą zdjąć himalaistę z 7 tysięcy.
Trzeba zapomnieć o etosie kochanych Szerpów, którzy na hasło „ratujmy wspinacza” rzucą się na pomoc. Za darmo nikt na akcję nie pójdzie. To ich życie, ich praca. Nie chcą i nie muszą się narażać. Ja to rozumiem. Serio. Nawet gdyby to Emcik zawisł na ścianie.

Obalone mity, póki co kawa (i alkohol)
Słyszałam, że wielu przewodników górskich odradza picie kawy na wysokości. Okazało się, że picie kawy jest korzystne i to zadziwiająco bardzo. Kofeina zwiększa częstość i głębokość oddechów, co może przyspieszać aklimatyzację. Rozszerza oskrzeliki w płucach, zapobiegając ich wysokogórskiemu obrzękowi. Poprawia efektywność pracy serca i stymuluje rozkład tłuszczów dostarczający energię mięśniom. [Źródło: nie pamiętam adresu, ale dotrę, lekarskie pisemko].
A alkohol nie wymaga komentarza, whisky zawsze dobrze robi. Na wysokości ratuje, rozgrzewa.
Ale jak się zejdzie...
Kiedy się zejdzie, to trochę poniewiera jednak.

Wizja przyszłości
Niedługo Emcik będzie się aklimatyzował w domu, jechał na wycieczkę na ośmiotysięcznik
i w tydzień zdobywał go na tlenie
A ja mam tylko nadzieję, że Emcik jednak da radę bardziej. Ona da radę bez tlenu!
I w gipsie!

niedziela, 4 grudnia 2011

Maliwnka ma też ciemną stronę mocy

I ta ciemna strona mówi jej, że powinna komuś trzasnąć.
Heliodorkowi. Jak tylko dorwę!!

sobota, 3 grudnia 2011

Droga

No to weszłam na drogę.
Dobrze, że tym razem nie przyjechała policja,
bo jak ja wchodzę na drogę to z przytupem.
Bodhidarma byłby ze mnie dumny, chyba,
Ale nie jestem tego pewna.
A komputerek to szlag trafił, a taki był fajny, amerykański.
No teraz będę medytować.
Medytować skąd by tu skombinować nowy.
W dzisiejszych czasach to nawet Bodhidarma by bez fejsbuczka nie wyrobił.

czwartek, 1 grudnia 2011

Ideologie

Świadomość mi byt określa. Bo nie na odwrót.
A skoro tak, to mój byt jest nieograniczony.
I co ja tu jeszcze robię??

Kiedy tylko się wyśpię, będę Afrodytą. Ale to pod warunkiem, że się wyśpię, a się nie zanosi!!
I byt nie będzie istotny. Mam ochotę coś rozwalić. Środek mi mówi, ze nie jestem już hipisem. I co zdecydowanie gorsze, wciąż poszukuję swojego spokoju buddyjskiego.
Jak komuś pierdolnę, to odzyskam. Spokój Buddyjski!  Ot co!

Aktualizacja o godzinie 14.
Nikomu jeszcze nie pierdolnęłam, a co za tym idzie, nie mam spokoju.
Muszę być jutro w pracy fizycznie. Wówczas odzyskam.
W weekend wchodzę na Drogę.

You can get addicted to a certain kind of sadness
Like resignation to the end. Always the end. 

Nic innego nie robię , tylko sobie wyobrażam! 
Sarkastyczne huehue. Chcę mgły.
I globusy dwa! 

Parafrazując: Wszystko, co kocham, jest w Gruzji.

piątek, 25 listopada 2011

Dystopia

Przysiadłam na dywanie bezwiednie. I pomyślałam, że to niewiarygodne. A jednak.
Minęły dwa miesiące od powrotu. Powrotu, który zwiastował Mamucie Zmiany. Intifadę! Rewolucję! Zniszczenie totalne, na zgliszczach którego, zbuduję Swój Nowy Świat!

mój nowy świat.
składa się z dwóch świeczek, które palą się na biurku od 24 godzin. I dobrze, że się jeszcze palą, bo znów się ściemniło. I gdyby nie pewna piękna wyrwa od biurka ze świeczkami, bym się już pewnie dźgała ostrym narzędziem po udach. W nawiązaniu do głupoty swej. Niekonsekwencji, zagubienia ideałów i wplątania się w ten sam labirynt, z którego ponoć triumfalnie zwiałam.
I cisną mi się złe słowa na bloga, ale dla kulturności zaciągnę hamulec. Choć nie wiem, co będzie za kwadrans.

Eee tam.
Spierdalać! Z wizerunkiem, z wykresami, z liczebnościami, z raportem "co się pisze" (!), z wizytówkami, z kartkami świątecznymi. Nawet z zupą. I z kartkami upominkowymi do Empiku też!
Mam amebę. A nawet dwie. Jedną mam, ale nie do końca. Tę uwielbiam.
Drugą mam dla zasady. Od poniedziałku. Tę mam oficjalnie. Choć jej nie mam.
Niech srają.

I pomyśleć, że to piątek. A wpis jakby z niedzieli.
Parafrazując Witkacego: [32h BS, 20P, 200 ŻG]


"Szczęśliwi ludzie to tacy, którzy nie są świadomi lepszych i większych możliwości, żyją we własnych światach odpowiednio skrojonych do ich predyspozycji".
A.H.

sobota, 19 listopada 2011

Przy sobocie

Wyglądam jak menel. Z zawodu. Po raz kolejny ktoś pobił kieliszki. Krwawi mi ręka. Dobrze, że nie dusza. Dusza wisi na balkonie. Bo już nie na patio. Patio będzie kiedyś, kiedy będzie. Bawią mnie różne spawy. Na przykład kod PUK. I kotek na Evereście. I wezwanie do sądu.
Są też sprawy, które mnie martwią. One wiszą razem z duszą na balkonie.

Dzisiaj jest Światowy Dzień Toalet.
Wiele miłości zatem!

środa, 16 listopada 2011

16.11.

Żeby było trochę prościej. Nieco łatwiej. Szczęścia czasem. Syberii, Tadżykistanu. Dhaulagiri i Manaslu. Karakorum. I żeby nie wkurwiali, a nawet jeśli, to niech srają. Najlepiej, żeby nikt niczego nie chciał. Żebyś zawsze miał czas, jak w piosence Janerki!! Łóżka i książki. Kóz wypasu i hodowli arbuzów. Żeby siostra Dżagatka znalazła tanie bilety na ankę. I żeby Dżony posiadł z powrotem wódkę. I co by Dżastinka wysłała reportaż. I patio. Gdziekolwiek. Żebyś mógł być tam, gdzie chcesz.
Lalala!



wtorek, 15 listopada 2011

Co to jest: nie świeci i nie mieści się w dupie?

Ruski przyrząd do świecenia w dupie.


Zeszłam, to się dzielę!
Miłego wtorku i reszty tygodnia też.
Jestem dziś fajna i miła, bo nie cały dzień miałam skopany i wkurwiający.

___________________________________________________________________

Był taki czas beztroski.
Bez troski.
Be z troski.

Coś mi podcina skrzydła, podobnie jak fotograf łeb obciął Komuś.
Też mam łeb obcięty. Nie przez fotografa.
Bez łba dam radę. Upraszam jednak (los) o niepodcinanie skrzydeł!

P.s. Czy ja na tym zdjęciu nie uśmiecham się jak Joker? Czyli socjopata siejący anarchię i zniszczenie. Kochający śmiech? Tak mi się skojarzyło...

piątek, 11 listopada 2011

E jak ewakuacja

której nie rejestruję!
E jak Emcik?
Pakowałam się dziś w Tatry.
Spakowałam odzież niezbędną i litr soku pomarańczowego.
Nie pojechałam, ale jestem gotowa!
Na wszystko jestem gotowa. Prócz nurkowania. Ale jak będzie trzeba, to i zanurkuję!
Posiadłam górny stopień rozjebania. Takie życie.
Dlatego się spakowałam.


 

E jak Elementarne cząstki.
E jak Enigma!
E jak Endorficzny stan zaburzenia.
E jak mEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE. 

sobota, 5 listopada 2011

Gwynowi

Tłumaczeń bez mgły i deszczu
I formy, i szczęścia i barszczu!

piątek, 4 listopada 2011

Kłopoty to moja specjalność

Namaste. Świtało na trzeciej bramie. Na drugiej jeszcze nie. To niesprawiedliwe.

          No więc chyba podjęłam kolejną ważną decyzję.  Może nie jest ona zbyt mądra, ale trudno.
Jadę jeszcze raz w Himalaje. I to nie sama tylko z kolegą P. i kolegą P., czyli z PP (skrót ten tłumaczę jako popaprańcy).
          Dygresja - to nawet lepiej, że kolega P. nazywa się P., bo jak by się nazywał, na przykład J. to by wyszło PJ, czyli pojebańcy, a to już jest trochę zbyt wulgarne.
         Wszystko było by dobrze gdyby nie to, że do liter PP dodałam pierwszą literkę swojego nazwiska i wyszło mi LPP. No to od razu pobiegłam do szafy, żeby zobaczyć czy mam jakieś ubranko z firmy LPP. No i co? No i miałam! Białą bluzkę! Stałam przed tą szafą i gapiłam się w jej wnętrze, a wiecie biel - śnieg, lodowiec, mgła, błękitne niebo, przeznaczenie pomyślałam sobie.
         Jak już doszłam do wniosku, że to przeznaczenie, to przez chwilę mnie zmroziło (ha, ha zmroziło - Himalaje, czyli zimno, ale co tam będę wam tłumaczyła takie proste rzeczy). Zmroziło, bo co prawda kolega P. jest niezwykle sympatycznym młodym człowiekiem, i kolega P. też jest, ale jednak nie są do końca normalni, nawet jak dla mnie. No i zmroziła mnie myśl o przebywaniu na lodowcu z dwójką nieobliczalnych matołków. To może być udręka i ekstaza jak to kiedyś rzucił Cyryl w Metodego.
         No ale to Himalaje, pomyślałam sobie.
I tak sobie dalej myślę.

p.s. LPP&G expedition !

czwartek, 3 listopada 2011

Downshifting

Hasło na dziś. [Trudne hasło. Ogłaszam konkurs na polski odpowiednik]
Bo zaczynam zapominać o ideałach!
Magnez nawet zakupiłam, a to już bardzo niedobrze. Magnez wypłukuje pierdolca.
Jedyne, na co mogę sobie pozwolić to witamina Ce. Mee!

Na Freak Street!
Na Patio...


Well, show me the way
To the next whiskey bar

poniedziałek, 31 października 2011

Nie mam na to żadnej rady




Świat się sypie i rozwala,
a Ty razem z nim.

With a little help from my friends

Boże jaki miły wieczór
tyle wódki tyle piwa
a potem plątanina
w kulisach tego raju
między pluszową kotarą
a kuchnią za kratą
czułem jak wyzwalam się
od zbędnego nadmiaru energii
w którą wyposażyła mnie młodość
możliwe
że mógłbym użyć jej inaczej
np. napisać 4 reportaże
o perspektywach rozwoju małych miasteczek

ale
.......mam w dupie małe miasteczka
.......mam w dupie małe miasteczka
.......mam w dupie małe miasteczka 


A. Bursa

czwartek, 27 października 2011

Kult



Kultowy kibel w kultowym miejscu z kultowym (na góry) widokiem!


Już mi lepiej i społeczniej. Jak widać.
Telefony odbieram nawet.
Tylko lampka wciąż nie działa.

p.s. I Kaszubkowi gratuluję!! Teraz już mogę, oficjalnie!

środa, 26 października 2011

Do ludzi

No jak Was kocham, a kocham, bo hipisem byłam przecież. I w ogóle taką mam naturę. Agape.
I jako że Was kocham, lubię też z Wami rozmawiać. 
Ale są takie chwile, kiedy lubię, ale nie za bardzo! 
I dziś, kiedy zaległam na 2 godziny, co by zażyć lektury mym kaprawym okiem, komórka wygrywała melodie bez przerwy! A mi się lampka do czytania popsuła i nie wiem już, czy to ta lampka, czy ta wiecznie świecąca komórka, ale szlag trafił mnie skrajny!
"Słońce, miłość, muzyka" - nie!
Upraszam zatem o cichy wieczór. To mi przywróci mój spokój buddyjski.
Jutro do kontaktu bardzo zapraszam, a może i lampkę naprawię też.

Dziękuję!

wtorek, 25 października 2011

refleksja na dziś

Gruzja - sruzja.
I nie sruzja, tylko sratunek.
Jedną z koncepcji. Główną. Na "dłuższą czasodalszość".

A póki co, oczekujem na - jak to nazwała najdroższa Siostra A - na "promo" w kierunku Anki.
I na to czekam. Książki wywalę wkrótce!

Tylko dlaczego znów ślęczę nad wykresami?
Okrutne przedhimalajskie życie.

Ale mogłabym w tym czasie przemieszczać się do Łodzi godną TLK. Bez alku. Z przesiadką w Kutnie o godzinie, w której grupa rezerwy idzie do cywila. I dotrzeć do celu po 8h (320 km). I nawarot. To ja już posiedzę nad tymi wykresami. Jeszcze trochę, już niedługo!
Podróżujących w ww. sposób wspieram! Choć to w zasadzie, trochę jak u Stasiuka. Ale jednak zupełnie inaczej! Niestety.

I wrócić chcę tu:

 Po lewej Pumori, po prawej był gdzieś Everest. Załóżmy!


Ponoć nie mam obrzęku mózgu (jak podejrzewają niektórzy), tylko zwyczajnego pierdolca. Diagnozowanego u osób, które odkryły, że się da. I które już nie usiedzą...
Należy się mocno, ale to diabelsko mocno zastanowić, czy realizować marzenia. Ale o tym już co nieco wspominałam. To nie są żarty, to są czary. Niejednego rodzaju...

poniedziałek, 24 października 2011

Alter ego

No tak, poniedziałek rano i od razu wstaje wkurzona na cały świat. Na całe szczęście mam swój mały blog, na którym mogę światu powiedzieć co o nim myślę!!!
Muszę trochę ogarnąć to wszystko co się wokół mnie dzieje i trochę rozliczyć się z przedhimalajską przeszłością.

Po pierwsze to trochę żałuję, że byłam hipisem. To rozmiękcza charakter i mózg. Moim hasłem nie jest już "make love" ale "wstań i walcz". I nich tylko ktoś mi spróbuje teraz wejść w drogę!

Po drugie książki. Mam ich zdecydowanie za dużo. Na książkach osiada kurz, ja go wdycham i osiada on na moich płucach i mózgu. Powywalam wszystkie książki, a jak zostanie pusta ściana to usiądę przed nią, jak Bodhidarma, a kiedy mój umysł będzie już tak silny jak ściana przede mną, to wtedy wejdę na Drogę.

Po trzecie to wyjeżdżam, koniec z PBS-em! Ruszam w świat ale nie będzie to zwyczajna podróż!!! Favele w Sao Paulo, meksykańskie miasto zbrodni Ciudad Juarez, nielegalne palarnie opium w Kantonie, czarne slamsy Johanesburga! Będę krążyła po świecie jak Dante po piekle!!!

P.s. Samochód, co chcę go sprzedać nie odpalił z rana. Taka karma. Ale to mnie nie złamie!
Podobnie jak to, że wyglądam dziś jak ofiara Kuby Rozpruwacza!

I pogoniłam ocalonego! I nie będę już spłacać moralnych długów narodu polskiego!

sobota, 22 października 2011

Tęsknię do gór!

Po kim mam to ciągnięcie do gór spytałam: Mama mi właśnie napisała:
"A nie wiem, jeździlaś dużo z Ciocią,w dzieciństwie. Po Tatrach!"
Ciocię oskarżam zatem!

Ot, wyjaśnienie!
Cierpię na wysokości tzw. 0 nad poziomem morza!
Aconcagua wzywa!!

Po imieniu, słyszę to!
Samochód muszę sprzedać.
Kto kupi??

Z pracy w PBS zrezygnowałam też, gdyby koś nie wiedział. Po niemal 8 latach,
Jeszcze 3 m-ce. Chemii budowlanej, Cyfrowego i innych.  Uwielbiam swoją pracę!

poniedziałek, 10 października 2011

Znów poza tematem. No ale co ja poradzę....

"Najchętniej paliliśmy extra mocne bez filtra, bo najbardziej szkodziły. [...].
Faceci łazili z wiaderkami po grajdołach i krzyczeli: "Ogóry, ogóry z Jastrzębiej Góry!". Sprzedawali rano kiszone skacowanym. W Sopocie spaliśmy w piasku pod molo. W Zakopanem w wagonie na bocznicy. Najłatwiej było nie spać, tylko jechać bez przerwy. Kiedyś jechaliśmy sześćdziesiąt godzin non stop i pod Słupskiem mieliśmy już halucynacje bez żadnego podkładu. Dojechaliśmy nad Czaplinek nie wiadomo po co. Chyba, żeby zaraz wracać. Zawsze wracaliśmy, żeby się dowiedzieć, czy ktoś się nie wybiera. Kiedyś gdzieś pod Rzeszowem spaliśmy na przystanku i rano obudziły nas dzieci z tornistrami. Zrozumieliśmy, że to wrzesień."
A.Stasiuk "Jak Zostałem Pisarzem (Próba Autobiografii Intelektualnej)"
- absolutnie genialna biografia, bynajmniej nie intelektualna!

No ładne to! I by się tak, choćby na chwilę...

Pisałam, że z marzeniami trzeba uważać!
Który szpital mnie przyjmie?

Pozbieram się, ogarnę. Już blisko, załóżmy...
Po prostu czas najwyższy.

A Himalaje piękne, tak!
O świcie szczególnie :)
Gdyby ktoś pytał.

Poniżej kilka słów więcej do relacji. O pobytach na lotniskach. To najbardziej fascynujące z relacji wyjazdu w Himalaje, wiem :P

A teraz kolaż. Strumień świadomości, wedle koncepcji P:
marzenie, góry wysokie, spokój, on, oni, kupa jaka, kibloobornik, widok na Everest, himalaje, 5.30, lifestyle, jest ciężko, świt na Kala Pattar, teraz nie ale się dopytuj, i na ch.j mi te dramaty!!!
I teraz dopisuj! :)

piątek, 7 października 2011

Na pytanie "Jak było?"

Odpowiadam: Ciężko było!
I pięknie było. I niespodziewanie. Nie zdarzyła się większość rzeczy, których zaistnienia bym się spodziewała (chociażby zdrowotnie). Doświadczyłam za to niespodziewanego.

Ale od początku....

"To nie był najlepszy pomysł" rzekł P. - nie uwolnię się od tego!   *

To był rewelacyjnie genialny pomysł!! Być może lepszym pomysłem byłoby się wyprawić
w październiku tudzież w listopadzie. Z jednego, tylko na pozór istotnego względu. Może byłoby widać te moje wyśnione Himalaje częściej niż raz na kilka dni. Może.
Ale wówczas nie przeżyłabym euforii w czasie pierwszej rozgwieżdżonej nocy, która zwiastowała, choć nikt mi nie wierzył. Rano uwierzyli - po kilku dniach mozolnego włażenia i rozkręcenia lambaluny na 5 tyś -  się ukazały! A potem już było tylko piękniej i pogoda nie była istotna!

Lotnisko w Gdańsku

"No to się teraz ładnie wpi..łam, lecę z obcymi ludźmi realizować marzenie życia" - pomyślałam.
Sympatyczni na pierwszy rzut oka, uśmiechają się niewymuszenie, zorganizowani tacy. I mają wory zamiast dużych plecaków (ja miałam plecak...). To niech je sobie potem noszą! - pomyślałam.

Poznałam wcześniej Kubę oczywiście. I Agatę, KasięK, Julkę, Jasia poznałam na spotkaniu przedwyprawowym lub na saunie. Ale wciąż czułam się nieswojo. Od początku trzymałam się Agaty, ona zaś trzymała się mnie. Chyba czuła to samo (dopiero po dwóch tygodniach okaże się, że moja nieobecność nie spędza jej snu z powiek! Siostra!). Na lotnisku zwróciłam też uwagę, że Jasiu (później Dżony) to nie będzie prosta sprawa w kontekście spokojnej, melancholijnej kontemplacji gór wymarzonych. Już mu się paszczęk nie zamykał. Zaczęło się. Kasię Młodą poznałam serdecznie, Dr Housa nie pamiętam za bardzo, a tym bardziej Profesorre...
Marta (o której wiedziałam dokładnie nic, prócz Oslo, miejsca zamieszkania)  i Dżoana (też niewiele, NYC) miały się tajemniczo odnaleźć w New Delhi. Kamyk miał być witającym cezarem w Kathmandu (co on tam robił kilka dni wcześniej nie wiem do dzisiaj, spytać się muszę konsylium).
A potem lot jak lot, no samolotem taki. 
Do Helsinek. 2h. Czyli się nie najadłam.

Helsinki - Delhi

Pobyt na lotnisku w Helsinkach okazał się być przylądkiem dobrej nadziei! Wiecie, co mogę mieć na myśli. Już się nie czułam nieswojo. Już z Agatką wyruszyłyśmy na bro-adventure do lotniskowego pubu  z serii tych typowo angielskich. A kiedy wróciłyśmy do Ekipy, okazało się, że lepsze nas omija!
Jasiu jeszcze próbował czytać książkę przez chwilę. Ale to naprawdę była chwila (Erystykę Schopenchauera... :)
I dostrzegłam wówczas całość Ekipy. Chociażby w "PlayProof" - taki mały playground.
KasięK na zjeżdzalni, długości jej tułowia. I Profesorre. Skakał sobie na czymś dla mnie niezidentyfikowanym. Dzielnie skakał, najlepiej! No faktycznie "specyficzny" - pomyślałam.
Łaziłam sobie wówczas od tego rozbawionego towarzystwa do Kuby leżącego na leżaku lotniskowym. W te i wewte. Snując nienerwowe myśli o tym, jakiż to mnie piękny przypadek tzw. losowy spotkał. Że jadę.Tam!
Minęłam wówczas postać, od której poczułam ukochaną woń nikotyny. To był Dr House. Poczułam przypływ szczęścia. Czyli jednak! Ktoś tu jeszcze pali!! I tak paliliśmy sobie już do końca wyprawy. Bez względu na wysokość. To było kurewsko miłe. Rozmowy.
I tak przypatrując się moim towarzyszom Przygody, poczułam, że nie może być źle. Ale nie pojawił się wówczas nawet cień przypuszczenia, że będzie mi z nimi tak dobrze!!!
A potem lot jak lot, no samolotem taki, ale już inny.
Do Delhi. Jak głosi strona Finnair: dzięki położeniu geograficznemu Helsinek czas lotu w linii prostej z Helsinek do New Delhi wynosi 6 godzin i 30 minut. Czyli się najadłam. I to przednio.
I poczułam, że naprawdę lecę na spotkanie z Przygodą! Nie z powodu jedzenia. Poczułam, że lecę tam, gdzie mnie wzywało od dawna. I że daleko.
Uśmiałam się wówczas okrutnie z Julką (Siostrą Drugą potem, choć nie lubi tego określenia i słusznie!), z którą wylosowałam miejsce siedzące. Dzwoniłyśmy do siebie przez telefon pokładowy. Przez ponad godzinę próbowałyśmy zrozumieć sprzęt, który nas otaczał. No nie szło! Dziewczęta lecące pierwszy raz w życiu do Indii to jest zamieć technologiczna.
Spoglądałam też w samolocie na Agatę i na Jasia. Pierwsze miało na twarzy względny spokój sytuacyjny. Drugie...drugie zapowiadało kataklizm. Widziałam jeszcze Kubę. Niewzruszonego niczym, ale ciężko się dziwić. Emocje kierował jedynie ku zielonkawemu kocykowi. Stonowane to były emocje. Zielonkawe kocyki oczywiście zawinęliśmy. A co!
I nie kojarzę reszty Ekipy. Gdzie Wyście byli? W luku bagażowym??
Finnair to bardzo przyjemna linia lotnicza. I poduszki prócz kocyków są. I Tv indywidualne, chociaż to mnie nie kręci. Wolałam wgapiać się w aktualizowaną mapę lotu. Julka się zaśmiewała, ale ja mogłam z nieustającą fascynacją wpatrywać się przez 3 godziny. A tam się plansza zmienia co kwadrans...
A kiedy się nie wgapiałam - wygodnie spałam. I ktoś mnie przykrył, kiedy spałam. Miód.

New Delhi - dłuższy pobyt na lotnisku (9h z hakiem)

W kilku słowach: wszyscy odsypiają, a my z Agatką zaiwaniamy po lotnisku. Bo to niewyobrażalnie długie (nie: duże, ale długie) lotnisko! Z godzinę lazły, aż dolazły. Aby zobaczyć pociąg z ludźmi na dachu. No hinduski taki. Atrakcja.

Lotnisko w New Dehli

Potem my odsypiałyśmy, a i inni się szwendali. Potem każdy szwendał się z każdym. Pierwotnie był pomysł, żeby wykupić wizę i kopsnąć się do miasta, ale koszt wystawienia wizy na lotnisku to 80 USD. No aż tak nam nie zależało.
Z lotniskowych atrakcji były jeszcze szczury biegające po dywanie. Mnie natomiast fascynowało zagadnienie odkurzania powierzchni lotniska. Redukcja bezrobocia w Indiach - to jest odpowiedź.

Ktoś kogoś obudził i ten ktoś też kogoś i nie wiem jak, ale już szliśmy w kierunku odprawy. Kolejny lot. I Kathmndu!!

Przylot do Kathmandu i odprawa

Przelot o tyle miły, że po drodze patrząc, wykazywał pofałdowanie terenu. Samo Kathmandu jest w dolinie. Na pierwszy rzut oka robi wrażenie miasta, w którym zainwestowały polskie firmy deweloperskie. Coś się niby budowało, ale się nie wybudowało. Po części to pozór z okienka lotniczego, ale tylko po części.
Po wylądowaniu w Kathmandu - wypełnianie wizy. Długopisem, jeżeli ktoś posiada. Ja czekałam z pół h, bo (późniejsze siostry moje ukochane)) wypełniały wnioski wizowe w sposób nader precyzyjny. Dane osobowe, skąd, dokąd, na ile dni (tu należy uważać, bo od tego zależy opłata wizowa), adresy, numery dokumentów i lotu. I zdjęcie. Jedna siostra zagotowała się wówczas, bo ktoś miał mieć jej zdjęcie, bo mu je wręczyła przed wyprawą. No miał mieć i miał, ale dowiedział się o tym gdzieś przy przepakowywaniu bagaży w Katmandu kilka godzin później. Detal, ale istotny w kontekście dalszej opowieści. Ja obserwowałam i chłonęłam wszystko, co wokół, w końcu byłam tam!!


Kathmandu i wyruszka

I to jest jedyny czas, kiedy dusza moja doznaje boleści. Trwało to pewnie z dwie godziny, ale jednak! Stoję w hotelu przy oknie, gorąco jak w piekle, muzyka dochodzi zewsząd, palę fajkę przez kratę od okna...  i okrutnie zatęskniłam!
Tak bardzo chciałam, żebyście tam byli!!! Odczułam to wówczas jako niezgodność i zakłócenie wszechświata! Emi, Ringwel, Ania, Gac, Gwyny, Ula, Bajleki. Bilu, Sczuplak, wszyscy powinni tam być! Bo to była atmosfera "nasza". A mi się wówczas wydawało, że reszta ekipy, wyprawowej, jest co prawda bardzo ok, ale stonowana! I nikt nic, nic! Tak mi się wówczas wydawało! Potem się dowiedziałam, że część poszła na piwo!
Kathamndu, jak mi to ktoś opowiedział, jest mekką ludzi, którzy mają dość. Amerykańców głownie.
To dłuższa i poboczna opowieść. Ale z dostępnością czegokolwiek, gdziekolwiek nie ma żadnego problemu. I tak się toczą losy.
Ja odkryłam Kathamdu dwa tygodnie póżniej. Patio. Dreamplace. Ja też mam dość - bycia nie tam! Ale w moim przypadku, to ludzie ludziom zgotowali ten los!

Przed moją traumą i smutkiem opisanym, odbyło się spotkanie. Ważne wielce, bo dotyczące kwestii, co nam właściwie chodzi po głowie. Było głosowanie, kto - gdzie by chciał wyruszyć i dlaczego, skoro nie powinien. Kuba mnie regularnie "dołował". Część osób była pewna, że do Bazy pod Everestem starczy. No ale część nie. I że Island Peak, to trzeba przemyśleć. Ja wówczas nie myślałam, ja chciałam!

Później z siostrami wieź nawiązywałam plecaki przepakowując, dalej wspomnianą traumę posiadłam, później znów więź przy kwestiach różnorakich. Tak się do tego przyłożyłam, że na materacu, a nie na łóżku spałam.

Tej pobudki nie zapomnę. Do każdej pózniejszej byłam już "przywykła".
To było w hotelu marki wysokiej. Jak na Nepal i również moje wymagania, kurewsko wysokiej!
Śniadanko typu stół szwedzki (szw. Smörgåsbord:).
I umarłabym ze szczęścia, bo takich luksusów się nie spodziewałam, ale miałam na nie 5 min. Pewnie, że mogłam wstać wcześniej, ale jednak nie mogłam! Wcześniej wstawać nauczyłam się dzień później! I tak już później wstawałam, o 5.30 rano....
Potem pamiętam opłaty. Niezliczoną ilość opłat, tasiemiec opłat! Co spowodowało we mnie poczucie wkurwa niejakiego, o siostrze A nie wspominając. Za noclegi, za tragarzy lotniskowych, za kierowcę jednego i drugiego, za przewodnika, za permity, za depozyt i za pierdylion innych kwestii, których do dziś nie potrafimy ustalić.
I pojechaliśmy na lotnisko. To samo, na którym wylądowaliśmy dnia poprzedniego. Tylko że na "terminal krajowy". Zabawny to był terminal. Przytulisko takie. I dumna byłam z siebie, bo mi tylko jedną z trzech zapalniczek zakitrali. A to u nich zło największe! Housowi zakitrali wszystkie!


 Lotnisko takie, o.
Kathmandu, lecimy do Lukli

 Wsiadamy

Przed startem śliczna stewardesa poczęstowała nas małym cukierkiem i zaproponowała watę do uszu. I wystartowaliśmy. Miło było jak cholera. Chociaż nie wszystkim. Dla przykładu, Siostra J ledwo zniosła ten element przygody.

I zaczęło się! To był moment, kiedy je ujrzałam!!
Tu się rozpocznie fotoblog. Mniej będzie mojej pisaniny, choć jest przecież tak interesująca! :D
Będzie, ale dodatkiem.





 
Ucho Kamyka nieco przesłania, ale zdjęcie trzecie prezentuje pogląd na sprawę pilotażu.
Lądowanie w Lukli porównałabym do... Nie, tego nie napiszę.
Sprawiło mi przyjemność i dopływ adrenaliny.
Udało się! Wel come Lukla! Przy powrocie dużą radość sprawiła nam myśl, że kiedy samolotów się nie przyjmuje (a to się zdarza równie często, jak sytuacja, że się przyjmuje albo może nawet częściej) lokalne gospodynie zasłaniają napis "Wel come". I wówczas pilot wie! Że nie lądujemy! Biorąc pod uwagę, że pas startowy kończy się wielką skalą, a zaczyna wielkim klifem...No ale się udało!




 Dla tych, co ich tam jeszcze nie było.
Film nie mój.


No i jestem!

Zrobiło się chłodniej. 2860 m.
Najbardziej ucieszyło mnie wówczas, że bagaże są z nami. Bo o tym, co przed nami starałam się wówczas nie myśleć. A poza tym, co tu dużo mówić, szczęście już miałam jak jasna cholera!!

Wpadlismy na małe żarełko do "Nepalskiej Mamy", jak ją nazywał Kuba. I w drogę. W końcu!
Kolejne dni to mordęga. I dla mnie i dla czytelnika. Ale Was nie oszczędzę i opiszę!

"Do niedzieli jakoś szło. Lukier, miód, liryczne cudo".

Z początku, to mi coś nie grało. Nie grało mi głównie to, że idziemy w dół. Nieznacznie ale jednak! Poświęciłam się dysputom, z Siostrami i Kubą głównie. Ten odcinek drogi, cały dzień właściwie, był stworzony do dyskusji. Czegoż to ja tego dnia nie omówiłam! Później, tego samego dnia zakolegowałam się bardziej z tymi, z którymi mniej byłam zakolegowana. Z wyjątkami, specyficznymi tymi.

I leźliśmy, aż doleźliśmy do celu dnia tego. I zasiedliśmy. I przyszedł czas zamówień. I wszyscy zamówili Everest. Piwo. A potem wykręcili mi niezły numer! Wiedziałam już, że albo ich zabiję albo uwielbię. Skończyło się na drugim! Zrobili ze mnie idiotkę skończoną, a ja ich mimo wszystko!!
I tak to się zaczęło.

http://www.facebook.com/video/video.php?v=2244414503391
Ktoś wie, jak to odwrócić? Źródłowy, jeśli w posiadanie wejdę.

Idziemy

Pierwszy nocleg zwiastował kolejne. Okupacja sali jadalnej. Bo w Himalajach chaty składają się z kuchni, sali jadalnej właśnie i pokoi, ewentualnie. Ale pokoje są dla frajerów, bo tam nie ma pieca. A piec jest sprawą zasadniczą! Ładowany kupą jaka, stanowi jedyny dostępny element grzewczy!
Wyspałam się cudnie! Potem bywało roźnie, ale też dobrze. Wspominam dwie gorsze noce. Jedną,  kiedy już mi naprawdę przeziębienie i zimno spać nie dawało i drugą, kiedy miałam mokry śpiworek, bo monsun nie miał litości, a wór Julki nie miał szczelności! A wówczas, wracając do noclegu pierwszego, to się nawet umyłam! W tym względzie, to później będzie jeszcze Namche, a potem to już tylko zęby! A piękną byłam, prawie czas cały. Bez względu na wspomniane okoliczności! Może jak mi morda zapuchła powyżej 5 tys. to mniej, ale w ogólnym rozrachunku było całkiem dobrze!

Pobudka! Załóżmy, ze Kuba wiedział, co robi. Ale my nie wiedzieliśmy. Majacząc składałam śpiwór. Wewnętrzna moja pobudka następowała dość prędko. Na nizinach zajmuje mi to do godziny, tam to był kwadrans. I termosik herbatki następował. I wyruszka. Śniadanie czasem, ale tego to nie pamiętam.
I się szło. Pięknie się szło! Pozbywałam się tego całego g. w którym tkwiłam. Z każdym krokiem. Oddalało się, aż zniknęło. Potem wróciło, ale już wiedziałam, co z nim zrobić!

Himalaje to genialne miejsce, żeby sobie przemyśleć to i owo. A właściwie, żeby przemyśleć sobie wszystko, co wokół było. Nie chcę tu wpadać w ton filozoficzno - egzystencjalny, bo takowego nie lubię. Ale tak się właśnie dzieje. Mi się zdarzyło. Potem zdarzyło mi się jeszcze więcej, ale o tym nie napiszę.
Napiszę za to o kolejnych dniach wędrówki, włażeniu mozolnym, o trzęsieniu, o tym, jak mi się w pewnym momencie nie chciało, bo zimno mi było i choro, ale jednak ciągnęło itd.

(...)



Szliśmy dalej. Kolejny dzień już się zgadzał. Pod górę. W górach powinno być pod górę!
Mijamy kolejne stupy, oczy Buddy mnie otaczały. Budda widzi stworzenia w różnych stanach egzystencji, niektóre bez szczęścia, inne bez mądrości, na niebezpiecznej ścieżce śmiertelności.
Mnie - szczęśliwą i mądrą oczywiście! Ha, ha...
Budzącą się z głupoty! Powoli. Tylko po to, żeby jakiś czas później zatracić się w inny sposób!
Podejście było przyjazne, ale bez przesady. I kolejna dla mnie nauka. Nie wypijać całej wody. Bo to, że Siostra posiada kolejną wspólną, nie oznacza wcale, że będzie ok. Szczególnie, że jest jakieś 2h za mną. Potem już będę wiedzieć, że wody osobistej należy mieć dużo. I kto zarąbał Isostar? Prf -wi również?

Namche Bazar, 3440 m n.p.m.

Doszliśmy do Namche Bazar. Nazwę przytaczam, bo to charakterystyczne miejsce. Swoiste himalajskie centrum handlowe.
I beznadziejnie turystyczna miejscowość. Szczęśliwie jedyna taka na szlaku. Ratuje ją amfiteatralne położenie, inaczej byłaby nie do zniesienia.
Tu doświadczamy ostatniego prysznica. I w dobrych nastrojach, zasypiamy w okolicznościach przyjaznych. Czyli ciepłych. Ja śpię jak ostatnia kretynka, na czymś, co posiada drewniane oparcia, w które walę się głową co najmniej trzy razy w ciągu nocy i raz nad ranem, ale i tak jest dobrze.
Nad ranem shopping fever. Zaczynam i kończę się na kijkach, ale reszta szaleje. Podchodzę do tego ze zrozumieniem (kurtkę North Face'a pozyskać można trzy razy taniej, aniżeli w ojczyźnie), ale po jakimś czasie rejestruję w sobie uczucie zniecierpliwienia... Kurtki, spodnie, okulary, czapki, opaski. A kiedy coś nie pasuje, sprzedawca śmiga po całym Namche i kombinuje, żeby było.
I po 100 latach samotności ruszamy dalej.
Jeszcze jebitniej pod górę. Nielekko, ale potem się uspokaja. Kilka godzin delikatnego podchodzenia. Do czasu. Do czasu, kiedy rozpoczyna się "podejście bardziej". I to było najbardziej upierdliwe podejście, jakiego w życiu doświadczyłam. Pamiętam, że gdyby nie dwóch autochtonów napotkanych po kilku godzinach,  którzy podzieli się informacją, że przede mną jeszcze tylko pół h, to bym klęła szpetnie, a być może zaczęłabym przeklinać cały ten trekking! Kilka godzin mozolnego, ostrego podchodzenia. Nie wiem, jak reszta ekipy, bo ich tego dnia za bardzo nie widziałam. Tylko krok za krokiem, mgła wokół i nawet mi się myśleć nie chciało. Pamiętam, że napotkałam Dżoanę, która radziła sobie z sytuacją powtarzając słówka włoskie. Przejęłam jej sposób i pokonałam ten odcinek prowadząc dyskusję sama ze sobą w języku niemieckim. Poczatkowo chciałam jedynie policzyc do setki.  Po jakimś czasie omawiałam już Geopolitik und welches Risiko.

Docieram. Do Tengboche (3870 m). Mgła okrutna. Nie bardzo wiem, gdzie się kierować, ale z daleka dostrzegam naszych. Naszych kilku, bo reszta gdzieś za mną.
Fajka i ulga (Udręka i ekstaza).

Nie było żadnej Lavazza. Za to mgła była.

Zupa. Niemiecki przystojniak. Kuba i Dżony organizują mi poznanie w sposób skrajnie niedyplomatyczny. Do tego stopnia, że biedne dziewczę wspomnianego Niemca nie może wejść do chaty. Potem ja ze wspomnianym wejść nie mogę. Kuba jest w szczytowej formie. Himalajski cyrk na kółkach. Pierdolec i śpiewy też były.
A kiedy stan halucynogenny mija, idziemy do klasztoru!
O tym powinna napisać KasiaK. Piękne to było przeżycie.
Jednostajny rytm na drewnianym dzwonku. I kolejny dochodzący rytm. A Mnisi niskim głosem śpiewali mantrę. Odjazd.

Po mszy, bogatsza o przeżywanie spotkania.
Tu akurat Siostra dorwała mnie, kiedy niekoniecznie jestem poważna!


Mozaika klasztorna


 Tengboche

Po doświadczaniu zebraliśmy się w dalej. W dół. Do chaty, gdzie Kuba z Kamykiem mieli niegdyś swoje telewizyjne przygody ("Zdobywcy"). Chata jak chata, parter i piętro. Na piętrze posiłek spożyliśmy, było mi dobrze. Gaduliństwo o tym, co dalej.
Kamyk wino nawet zakupił, tak było miło!
Poszłam do kibla. Będę teraz szczera i konkretna w opisie! Siku robię. I mi się nieco zakołysało. A że trzeźwą byłam, to mi się nie zgodziło. Myślałam dalej i wykoncypowałam, że "idioci" lambalunę rozkręcili. Że tańczą i w dupie mają, że się chata zawalić może. Tej myśli już nie dokończyłam, bo trząść zaczęło! Majtów za bardzo nie naciągnęłam. Wybiegłam! I gdy wybiegłam, zobaczyłam jak zbiegają! Wyglądało to na zabawę pt. "kto pierwszy na dole"!
Ale mimika najdroższych nie wskazywała na zabawę!

No zatrzęsło

Biegłam, a właściwie spierdalałam! Byle dalej od chaty. Spontaniczne to było. Bo nie jestem
cholernym skośnookim i nie szkolą mnie od żłobka, co robić. To biegłam. Wpadłam w pewnym momencie na Siostrę. Ta już się też nabiegała, więc padłyśmy sobie w ramiona. Bo co robić!
Trzęsienie ziemi. W Himalajach. Tygrys?! W Afryce?!

http://www.polskatimes.pl/fakty/swiat/453067,trzesienie-ziemi-w-indiach-i-nepalu-prawie-100-ofiar,id,t.html?cookie=1

http://www.bbc.co.uk/news/world-south-asia-14978071


Chaty nieco ubyło. My byliśmy cali!
Tydzień później okaże się, że kilku chat nie ma i mostów też.
Gacowi dziękuję za informacje! Nic byśmy nie wiedzieli, gdyby nie Gacinfo. Nic!

Późniejsze, usilne próby zdobycia jakichkolwiek informacji na temat, spełzły na niczym.
Obawa o lawiny się pojawiła. I o wstrząsy wtórne też.
Wstrząs wtórny nastąpił, ale Kamyk go zagłuszył. Albo ja.
Nigdy wcześniej, ani później nie spaliśmy tak blisko siebie. Wszyscy.

Rano poszliśmy dalej. KasiK pragnieniem było ratować życie zagrożonym, ale nie napotkała żadnych.

Potem było tylko piękniej. Doszliśmy do kultowego miejsca, jakim jest Dingboche.

Dingboche - Srocze. 4530 m n.p.m.
Na Dingboche się zacinam. Nie potrafię zderzyć się z kultowością tego miejsca. Zaczynam i kończę się na pewnym kiblu! Ale spróbuję!

Miałam do Tadżykistanu jechać

W chacie, w której się zatrzymaliśmy byłoby pięknie. Kultowo pięknie by było. 
Ale nie było, bo mgła była. 
Widok na Everest, Ihotse, Island Peak i Ama Dablam. Panorama taka obłędna.Ponoć.
Kuba zarządził chrzest pierwszaków, czyli osób, które po raz pierwszy znalazły się na tej wysokości. Zmyślny to był chrzest. Zakładał zakup pewnego "dobra" tym doświadczonym. Wymigałam się Jebel Toubkalem.

 Parszywa Dwunastka


Nosiło mnie. Bo ile można siedzieć! Zeszłam, weszłam, zeszłam. Potem jeszcze weszłam i zeszłam. A kiedy zeszłam po raz fefnasty, to wyszłam. I zapaliłam. I dalej wersje są rozbieżne:
J: rozglądam się i widzę, jak mój kolega wyprawowy stoi i spogląda. Na coś spogląda, na co, nie wiedziałam. No to "poszłam, bo miałam blisko". Coś powiedział [do ustalenia], powiedział to tak, że spojrzałam na obiekt i już było po mnie. Obiekt- kibel, nie kolega. 
P (a właściwie też J): wyszedłem, bo kupą jaka i naftaliną w chacie śmierdziało. Stała, paliła
i spoglądała. Na...


No i poszło. Klimat Jarmuschowsko-montypythonowski! Kibel to był.Kibloobornik właściwie.
Wiele razy potem słyszałam, że śmiech nasz spazmatyczny słychać było przez godzinę albo dłużej. Dwoje idiotów w Himalajach, umierających ze śmiechu z powodu kibla!
Potem była plantacja kupy jaka. Na spacer poszli, choć pierwotnie chciałam iść sama, od gęb tych odpocząć. Poszli i się zrozumieli. Że nie można tak siedzieć. Bo jak siedzieć w kultowym miejscu, to z kultowym widokiem! Poszedł, wrócił. Z whisky "Everest".

Popołudniową porą z kultowym widokiem

No i co.
I polubiłam szczerze! I porozumienie. I kupa śmiechu (tudzież jaka).
A mogłam jechać do Tadżykistanu.

Spałam przepięknie,  poszliśmy dalej.Drogi nie pamiętam. Ale się lazło. Doszłam sama do kolejnej chaty, co spać nam tam było. Lustro było! Herbata, dziewczyna ze złotym zębem na przedzie, zupy czosnkowe, grzybowe, pomidorowe.
Kuba kombinował, bo coś wykombinować musiał, to było widać!
Tańcuszki. Wpierw myślałam, że oszalał. Na 5 tys. Nóżką?!
Zakręciłam. Nepali dance. Do dzisiaj mam te ruchy. Prf też zakręcił. Siostry nieśmiało, ale również.
I w ten mglisty sposób "cała sala tanczy z nami". Ale o tańcu nie da się pisać, taniec trzeba tańczyć.

Byliśmy stroną inicjującą. Do chaty zeszli się wszyscy przedstawiciele młodego pokolenia. Ponoć nigdy wcześniej nie uczestniczyli w takiej balandze. Polsko – nepalska wymiana stylów tanecznych w atmosferze prawdziwej szczęśliwości i wzajemnego zrozumienia. Takiego scenariusza nigdy bym nie przewidziała, szczególnie że na tej wysokości powinniśmy raczej przyjmować pozycje horyzontalne, a nie fikać ze stylem po całej chacie…

Wieczorem wyszłam na fajkę. Na tę, której ponoć mi się nie powinno chcieć na tej wysokości.
A się chciało, i to jak bardzo! Wyszłam i spojrzałam w niebo. Oszalałam! Ułuda? Nie!
Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne w dupie.


Himalaje. "Wtedy spostrzeżesz, że to nie łyżka się zgina, lecz ty sam" - to nieprawda. One są!

 

Dalej nie chce mi się pisać, bo mgła poszła i góry były przepiękne!!! 
A o przepiękności tej niech świadczą obrazy!




Potem było Gorak Shep (5190 m). Ostatni przyczółek (potem to już tylko Te Góry Najwyższe). Droga doń między morenami lodowcowymi. Po prawej stronie lodowiec Khumbu przypominający ogromną rzekę lodu i kamieni.

 W drodze do Gorak Shep


Gorak to kilka lodgy. Ja kojarzę trzy. Kojarzę też smsa, którego wysłałam do Gaca w chwili autentycznego kryzysu. Gardło napieprzało jak przy gardła zapaleniu, przestałam ślinę przełykać, bo nie jestem masochistką. No może jednak trochę jestem, ale nie w tych okolicznościach. Ucho (jedno) też mi znajomo szpilkowało w membranę. Tak, czułam się kurewsko źle. Na tyle źle, że w dupiu posiadłam interakcje społeczne. Kryzys. Poszłam na spacer, bo wyjście z chaty nie czyniło szczególnej różnicy w temperaturze odczuwanej. Nie wiem, co to była za temperatura, ale -ileś. Sms brzmiał: Pisałam, że daję radę, ale już przestaję. Zaczynam chorować, gadam do siebie i kurewsko mi zimno i boli.
Już mi się nawet palić nie chciało. Czyli umieram - pomyślałam.
Poszłam w toksykomanię. Niczym Tomasz Piątek w swoich książkach, pozbierałam większość tabletek sióstr i lekarzy moich. Bo jak schodzić, to z godnością. Trochę pomogło. Potem to już całkiem fajnie było. Pamiętam opowieści KasiK z Korei Pn (warto!), zielone kabanosy (nasze, polskie!), które tylko Kuba miał odwagę spożyć. Zemsta faraona? To nie na nas!
Potem się ułożyliśmy, tradycyjnie w sali jadalnej. Temperatura jak na zewnątrz, tyle że nie wiało. Wylosowałam miejsce - łeb w łeb z moim kolegą od kibloobornika i kup jaka. Cierpiałam jeszcze na grypozapalenie uchogardła. Mimo to, ubawiłam się wielce, słysząc jak snuje wizje na temat swojego małego Nepalu na klatce. Ta kolorystyka, ten klimat, ta kupa jaka.
Efekt jest taki, że to ja mam  mały Nepal. Na klatce też. Bez kupy jaka. Ale tę też da się załatwić (ma się znajomych w zoo, huehuee).


Tia, bardzo ok. Wcale nie było ok!

Kolejnego dnia czułam się równie źle. Potem miało być Kala Pattar. To już legenda. Większa aniżeli o smoku wawelskim. Smoka to przynajmniej widać, szczególnie jak zionie, dopóki się nie popsuje. 
A  Kala Pattar! Te widoki, wiadomo. 

Kubaaaaaaaaa, gdzie jesteś i dlaczego tak dalekooooooo??
I stały te trzy zibeny (J&J&J albo LPP) - określenie z późniejszego Kathmandu. 
Bo cała reszta za Kubą pognała, w stronę słońca, ale tego doświadczanego z niższej wysokości.
No i co. I nawrotka. To jest mój ból!
O Bazie pod Everestem to nie wspomnę. No widziałam. Kilka namiotów. na lodowcu. 
Everestu wówczas nie widziałam, bo i nie było gdzie kupić.




Zatem wracamy

Całe moje życie, kiedy z gór schodziłam, żal czułam i smutek. Tam było inaczej. To był myks emocji. Szczęście, zawód, spokój, nadzieja. I to poczucie, że się da! Banał. Ale ten banał uwielbiam!
To było poczucie, że brama się właśnie otwiera, a nie zamyka. Jak w dzieciństwie brama do świata fantazji. Pamiętacie? Tak tu do Świata. Po prostu.

Biegusiem to było schodzenie. Jak w dół było. Bo schodzenie w Himalajach wcale nie musi oznaczać w dół. To nie jedyna niezgodność logiczna.

 Zdobyczna Medicine. Z widokiem oczywista.

Kolejną był fakt, że teraz jak już się można było whisky napić bardziej, aniżeli w dawce leczniczej (medicine), tudzież leczniczej bardziej (more medicine) albo ratunku, dajcie mi butelkę whisky (intensive care medicine), to whisky nie było!

Może dlatego było biegusiem. Mimo deszczów monsunowych. Dla odmiany takich.

Biegusiem czasem napotykało na przeszkody w postaci zerwanych mostów (vide: No i zatrzęsło).




Trzy dni i byliśmy w Lukli. Podejście do Lukli było ciekawe. Dżony snuł wizje kochanków mieszkających na dwóch przeciwległych "wzgórzach". Szczególnie, jeśli on nie może zostać u niej na noc.
A w Lukli jak w domu.Nieco chat się sypnęło, ale poza tym, jak u siebie. Jak u siebie było też w pewnym sklepie. Tylko że żeśmy o tym jeszcze nie wiedzieli.


 
Wpierw była noc w Lukli u Nepalskiej Mamy. Bardzo przytulne miejsce, zaraz przy lotnisku. Byłoby jeszcze przytulniej, ale mój śpiworek był  kompletnie mokry. Bo jak już wspomniałam, monsun nie miał litości, a wór Julki nie miał szczelności! Nie było szczególnie komfortowo.  Właściwie to w cholerę zimno mi było. Ale nie po to jechałam w Himalaje, żeby było komfortowo. Po spełnienie marzeń jechałam. No to sobie pojechałam. Po spełnienie. To mam.
5.30 pobudka oczywiście. I na samolot. Ale samolot nie pobudka. Znów mi zabrali zapalniczkę przy "odprawie". I wróciliśmy do Nepalskiej Mamy. Przestworza rzeczywiście nie wyglądały lotniczo.
I co tu robić. Zasadniczo można było coś poczytać. Choć niewiele było do czytania, bo co za debil nosi książki w plecaku. Ja swoje druki wyrzuciłam gdzieś na wysokości 4 tysia. I tak długo wytrzymałam. Ekipa poszła w kimę. Ale nie on. Ja też nie. Wyraźne porozumienie w temacie spędzania wolnego czasu u podnóża Himalajów. Główną arterią się przeszli, żywo dyskutując ceny napotkanych dóbr. Ustalili. Sklep okazały, dobra w nim pełno. Wszystko właściwie, co człowiekowi na tej wysokości do szczęścia potrzebne: puszki, papier toaletowy, alkohol.Tylko właściciela niet.
I tu rada dla przyszłych odwiedzających! Na ladzie powinien leżeć zeszyt (katalog, cokolwiek).
I tam są ceny. I odpowiednią sumę zostawić. Modernizacja handlu nepalskiego. Co myśmy się idioci naczekali. Rum i chusteczki higieniczne.
Rum w Himalajach czaruje. Odczarował pogodę. Zaczarował spożywających. Ale nie o tym tu.
Odprawa, cukierek. wylot. Łza mi poszła. Jednak.
Siedziałam po słusznej stronie, czyli prawej (Lukla - Kathmandu). Po prawej czyjejś też siedziałam. Czy słusznie, to już kwestia dyskusyjna.

Final destination. Jeżeli nie trzęsienie, to może katastrofa lotnicza?

Maminkę wykończyłam nerwowo. Nie ja konkretnie, tyko media. Bo zasiadła sobie, jak zwykle 
w niedzielne popołudnie, przed TVN24. Spożywając ciasteczko. I Jej się ciasteczko nie przełknęło z powodu paska. Paska żółtego na ekranie TV.
Bo tam sunęło, że samolot spadł na trasie: z okolic Everestu do Kathmandu i 19 osób nie żyje.
A Mamuś wiedział, że lecimy tego dnia. Do Kathmandu. Takim małym samolotem.
Ambasada w Dehli, konsulaty, media polskie i zagraniczne. Obdzwoniła wszystko. Informacja została podana tak, że Mamuś była niemal pewna, że już nie ma córeńki. Jednak te serca matczyne czujące wszystko, co się dzieje z ich dziećmi, to ściema.
I dobę to trwało. Do dziś Jej oko lata, a rodzina na każdym kroku powtarza mi, żebym troską odpowiednią otoczyła. To otaczam. I cieszę się, że Babcia niedowidzi żółtych pasków!
Pogoda faktycznie nie była szczególnie klarowna.

This is the Sun

Kathmandu. To zupełnie inny rozdział. Czarodziejski. Tak magiczny, że nawet punki stają się na chwilę hipisami! Nie przypominam sobie takiej harmonii. Żeby świat mi się tak zgadzał.
Weź another little piece of my heart! A potem show me drogę to the next whiskey bar. A castles z piasku niech fall in the sea, eventually. I niech srają.




freak street, małgośka, patio, taksówka, schody, świątynia, oczy buddy, mustang tea, szisza, człowiek z mikrofalówką, nie pić bez śniadanka, pić, człowiek z kozą, Illusion, pety na patio, burda w guest housie, melina, deszcz, parasol, księgarnia, nepalski obiad, patio, patio, patio, siostry, lifestyle, gdzie jest Julka, this is a joint, człowiek z najdłuższą rurą na świecie, budda w akwarium, converse, zibenki, kolczyk, pranie...

Potem był powrót.
A teraz jest teraz.
I mam te swoje wymarzone Himalaje.
Budzę się i zasypiam z myślą o.

Było za pięknie. Za dobrze było.
Dżastinka


p.s. Kwestię różnicy między spaghetti a macaroni mamy omówioną. Tylko, że ja ni cholery nie pamiętam ustaleń. Macaroni jest zakręcone?? 

środa, 5 października 2011

Zgodnie z inspiracją - tak to jakoś jest właśnie!


Poezja słów powyższego utworu odzwierciedla stan ducha :)
Na moim małym blogu, którego nie można odnaleźć w sieci. Ni w cholerę!


Bogowie himalajscy nie pozwalają mi pisać poważnie, no nie da się!!

Relacja alternatywna pt. "Trzy tygodnie na Evereście"
Spis rozdziałów:

I. To nie był najlepszy pomysł :D
II. Popołudnia z widokiem na Everest – o metafizyce doświadczania otaczającego piękna
III. Jaki we mgle, czyli bogactwo obrazu
IV. Odjeżdżający kieliszek whisky Dr Housa, czyli kilka słów o trzęsieniu ziemi
V. Kupa jaka – o piramidzie potrzeb człowieka w środowisku górskim
VI. Lambaluna w Labouche – o zdolnościach motorycznych na 5 tys. n.p.m.
VII. Nie cel, tylko droga jest najważniejsza – o organizacji dnia
VIII. Wschód słońca na Kala Pattar
IX. Kto ostatni w Kathmandu ten gej!

wtorek, 4 października 2011

No i nic dziś nie napiszę....

Bo się głupio zakochałam w kozie i nie mam siły!

Powrót, ktory jeszcze nigdy tak nie zabijał

Jeszcze długo nie będę w stanie dojść do siebie, ale od czegoś trzeba zacząć:

Wyruszyłam zrealizować marzenie o wspaniałych górach, a znalazłam wspaniałych ludzi...

Na początek seria zdjęć w chacie: większość powyżej 4 tyś.
Mam nadzieję, że się nie obrażą, uroda i charyzma drastycznie maleją wraz ze wzrostem wysokości. Powyżej 5 tys. to już nam mordy tak zapuchły, że nie wypada publikować.

Himalaje wraz z soczystym opisem ich piękna... Katmandu - wciąż mekka hippisów i freaków. To potem.

Relacją z przeżytego trzęsienia ziemi (!), trudem przejść górskich, zimna nie do zniesienia, bólu głowy powyżej 5 tys,  opisem traumy dla naszych (przez dobę niedoinformowanych) rodzin związanej z katastrofą lotniczą, która miała miejsce w dniu i okolicy naszego lotu w himalajach - tym wszystkim podzielę się później.

Później też podzielę się niemal nieustającym szczęściem, które było moim udziałem.

Póki co, autorka pogrążona jest w ciężkiej traumie, nie może się odnaleźć, porusza się w kółko i cierpi. Bo tęskni...Nawet za chorobą wysokościową, jak to stwierdził Profesorre...





 
Kamyk, Dżony i dr House

J i Dr House

Kamyk


J i dr House

J i Kuba - nasz prezes

Kamyk

Kasia J - fotograf

Nasz guru-przewodnik i Kuba

Profesore /Kuba młodszy/

Kasia - nasz dobry duch lekarski i siostra Agata

Marta, Dżoana, Kasia, Kuba

Siostry: Agata, J i Julka

Dżoana i Kuba

Kasia

Marta


Wiadomo, Dżony, któż inny mógłby mieć takie zdjęcie

Dżony, Kuba, Agata, Kasia, Profesorre


J
Posted by Picasa