piątek, 27 lipca 2012

Największe gówno świata

łajno, kupa jaka.
ot co.

czwartek, 19 lipca 2012

To wcale nie wiek chrystusowy

Bo morza nie przeszła z bucika! Ani stopą gołą.
Ani wody w wino też nie zamieniła!





Ani ukochanej! Co przysypia właśnie.Urodzinowo!
Na pięterku.
Życzę najlepiej, najpiękniej!
Żeby piękny był. Wysoki i dobrze zbudowany, bo tak sobie Pani życzy.
Zawodowo spełnienia. Nieświni po drodze. I Dobrej kawy!

wtorek, 17 lipca 2012

Byznesy

Zamieniłam samochód na rowerek. Schodzę z frajdy! Helll yeah!
Często jestem dzieciakiem. I pozostanę!
Tylko ktoś mi podpierdolił obrus. I dupa z namiotu. Tipi niet.

Z refleksji pobocznych, to życie jest pokomplikowane nieco.
Jakakolwiek, należy się wyspać. Wówczas jest lepiej.




piątek, 6 lipca 2012

40 lat temu w Andach

Tę historię znam od lat, ale przy każdym kolejnym z nią zetknięciu (książka, cieniaśny film, dokument) na nowo wbija mnie w fotel!
Męczę się, bo zawsze się męczę, kiedy czegoś nie ogarniam swoim przecież super bystrym umysłem ;)

13 października 1972r. urugwajska drużyna rugbistów leci z Urugwaju do Chile. Na pokładzie znajduje się 45 osób.
Samolot rozbija się w pobliżu granicy Chile z Argentyną w samym środku Andów, innymi słowy w ciężkiej dupie.
[Andy ciągną się na przestrzeni 9000 km, to najdłuższy łańcuch górski na Ziemi]
Uderzenie skutkuje oderwaniem prawego skrzydła, które zostało odrzucone do tyłu z taką siłą, że zostawia dziurę w tylnej części kadłuba. Część pasażerów "wylata". Potem samolot uderza w kolejne wzniesienie, tracąc lewe skrzydło. W końcu pozbawiony już skrzydeł i tylnej części kadłub opada na ziemię, ześlizgując się po zboczu.

W katastrofie ginie 12 osób, kolejnych 5 umiera pierwszej nocy lub następnego dnia z powodu odniesionych obrażeń. Ósmego dnia umiera jeszcze jedna osoba.
Lawina zabiera 8 osób. Kolejni schodzą z głodu i wycieńczenia.
Ale nie wszyscy!

Jakim w ogóle nieziemskim cudem można przeżyć:
  • pierdolnięcie samolotu o skały (tracąc ogon samolotu), a potem o ziemię
  • poważne obrażenia wewnętrzne i zewnętrzne
  • ponad dwumiesięczne wychłodzenie organizmu (chłopaki mają letnie dzianinki, większość po raz pierwszy śnieg na oczy widzi)
  • lawinę
  • wpieprzanie wyłącznie ludzkiego mięsa i zagryzanie go śniegiem przez 72 dni!
  • bez leków, ani opatrunków
  • i to wszystko na wysokości ponad 3600 m.

"Na dużych wysokościach potrzeby kaloryczne organizmu są astronomiczne... Na serio umieraliśmy z głodu – bez nadziei na znalezienie pożywienia, ale wkrótce nasz głód stał się tak ogromny, że i tak szukaliśmy. Bez przerwy przetrząsaliśmy kadłub [samolotu] w poszukiwaniu resztek i okruchów. Próbowaliśmy jeść paski skóry oderwane z walizek, chociaż wiedzieliśmy, że zawierają tyle chemii, że bardziej nam zaszkodzą niż pomogą. Rozpruliśmy poduszki z foteli, mając nadzieję, że są wypchane słomą, ale była tam tylko niejadalna pianka tapicerska... Raz za razem dochodziłem do tego samego wniosku: o ile nie chcemy jeść ubrań, które mamy na sobie, nie ma tu nic oprócz aluminium, plastiku, lodu i kamieni."

— Nando Parrado

I co przerasta mnie najbardziej, po tym wszystkim dwóch gości zapieprza przez ileś andyjskich szczytów, łańcuchów górskich, przełęczy, szczelin lodowcowych po ratunek. Bez doświadczenia, ciepłych ubrań, bez sprzętu, w letnich paputkach, do których przywiązali cośtam zrobionego z foteli lotniczych.
Powyższy cytowany Nando wspomina jeszcze kolegom na odchodne, że gdy zajdzie taka potrzeba, niech się nie krępują skonsumować jego mamusi i siostry, co to zginęły w katastrofie.
Po 9 dniach Nando i Roberto Canessa przekraczają linię wiecznego śniegu i dostrzegają.... krowę. Cywilizację czyli.
Ratuje ich argentyński wieśniak na koniu. Wysyłają ratunek kolegom. No tym, których nie zjedli.


Nando przed akcją ratującą kumpli, którzy w Andach zostali


Nando, Roberto Canessa i argentyński wieśniak, co na nich trafił

Do domów wraca szesnastka.

No bez jaj!!
Nie dam rady tego pojąć. I nie mam na myśli konsumpcji, tylko siłę ludzkiego organizmu i wolę przetrwania.

p.s. Mieli trochę wina i mnóstwo fajek, to jedyne wyjaśnienie tego cudu przeżycia, jakie przychodzi mi do głowy.

wtorek, 3 lipca 2012

Izuchenie russkogo yazyka

Bo ileż można być językową pierdołą. Kiedy w Gruzji do mnie mówiono, a mówiono pa ruski - przybierałam minę zafrasowanej wiewiórki!
I nie musiałam przeprowadzać głębokiej introspekcji, żeby odkryć, że to właśnie Wschód będzie w dalszym ciągu moim kierunkiem. Stałym. Podróży i zainteresowań. Bo np. do Tadżykistanu jechać miałam, a nie w Himalajencje. Buehue. Może się teraz uda naoborot!

Nauka w tym wieku  to nie delfinek. To cholerny rekin.
Spoko, pierwszy to ssak, drugi to ryba. Najwyraźniej rybki są groźniejsze.
Już tak cisnę wieczór któryś, ten yazyk.





Przy okazji kupa śmiechu. Patrz wyżej. Apogeum sarkazmu. Jest tego dużo więcej.
I to wszystko wbrew ogólnemu nastrojowi. Bo ostatnio nie jest szczególnie wesoło. U mnie.
Nie wiem dokładnie, kak v Rosji.

Zespół powyższy, znany mi dzięki jedynie odin pesnya (drogiej mi sercu, ten "koniec w" szczególnie), odkrył kosmos prześmiewczych na temat własnej ojczyzny songów.  Nauka więc postępuje. W duchu słusznym.
I w duchu języka, w którym się dogadam.
Bo przecież Dostojewskiego w oryginalnie nie przeczytam nigdy.
Zespół się Leningrad nazywa i w każdej swej odsłonie do mnie trafia. Urodziłam się nieco dalej i nieco później, niż powinnam. Ale to żadne odkrycie.

Privet!
Санкт-Петербург. И Ка́тар.
Люксембурга и Бирмингем.
Таиланд тоже.

Остальное дерьмо. 

P.s. I to nie jest tak, że mam pełną równowagę wewnętrzną. Wykończyć, ale również uzdrowić potrafią jedynie najbliżsi. L.L. na przykład. Ukochana M.