piątek, 24 stycznia 2014

El poradnik de Barcelona. Po latach.

  1. Rozróżniać "CON" - Z/ "SIN" - BEZ. To ważne przy zakupach (piwka chociażby...). Poza tym większość produktów występuje w wersjach z solą / bez.
  2. Wypłacając gotówkę z bankomatu, wyświetli się pytanie, "czy sprawdzić saldo konta, koszt - 0 euro". O takiego, takie sprawdzenie kosztuje 0,8 cenciaka.
  3. Najtańsza sieć marketów - Mercadona (jest prawie wszędzie).
  4. Dla kobitek: Ceny ubrań nie odbiegają od naszych. Ale naprawdę tanio kupuje się w outletach (Zara, Mango). Są też ciucholandy (pod marką Humana), w których prawdziwe cuda kupimy za 5 euro.
  5. Dla palaczy: fajki, póki co, przywozimy z ojczyzny i koniec. Tu są po 5 euro (wszystkie marki).
  6. Dla alkoholików: Alkohol względnie tani, podobnie jak u nas.
  7. Barcelona to jest zwyczajnie najlepsze miejce do życia, gdybym miala się wyprowadzić z Sopotu, to tylko do Barcelony! No może jeszcze Tbilisi.

sobota, 5 października 2013

Egzamin / post serio

Zapomniałam już, że istnieje coś takiego jak egzamin, A tymczasem, doświadczyłam. I zdałam! Może dlatego, że te pięć tygodni poświęciłam serio nauce?! Jestem certyfikowana, cokolwiek to znaczy. Staropolskim sposobem zrobiłam sobie ściągę, ale nie było jak! 85% poprawnych odpowiedzi bez ściągania, wow.
I byłabym zobowiązana, za wypicie kieliszka (razy x) za mój mały sukces! Z góry dziękuję!
Bo na wódkę mnie nie stać, haha. Kosmiczny cennik.

Po pięciu tygodniach, zauważyłam, że trudniej mi pisać polsku. Do dziś nie dorwałam żadnych Polaków. Ponoć przyjechała jedna Polka w tym tygodniu, wieść gminna niesie.

Po raz pierwszy zatęskniłam za domem,  W nocy śni mi się, że mam gdzieś  SWOJE MIEJSCE.

Z zupełnie innej beczki: rozstawili mi pod domem dwie beczki właśnie - z zimną i z gorącą wodą. Zgaduję, że dla dzieci. Ale, ani dzieci, ani ich rodzice nie byli specjalnie chętni, to wlazłam. W ten oto sposób zyskałam sławę "na dzielni".  I oklaski.
Chyba zostanę burmistrzem!

P.s. Uświadomiłam sobie właśnie (nie zawsze bywam bystra), że moja ulubiona scena z filmu Almodovara "Wszystko o mojej matce", którą potrafiłam kiedyś odtwarzać nieskończoną ilość razy, to Barcelona właśnie. Ot, przeznaczonko.


wtorek, 24 września 2013

Całe miasto tańczy, czyli La Merce.... i inne atrakcje

O tym chciałam napisać, chociaż opisać się tego nie da! To nie Himalaje, a szczękę zbierałam!
Ale o tym nie napiszę, bo Maryśka właśnie została babcią. Po raz pierwszy. I całe La Merce szlag trafił, bo empatyczna jestem. Nie ma tego złego, ćwiczę zwroty typu "o mój boże", "ajajaj", "jak ona sobie poradzi", "rany, daj szampana" itp., w skrócie: ¡Ay, caramba!
W związku z powyższym, festiwal przedstawię później.
Fiesta na mieście, fiesta w domu. Ot, Barcelona.



Podsumowując kwestię 'obserwacji różnych nacji' wychodzi mi jasno, że Europa nie ma prawa przetrwać. Skoro południe na okrągło się bawi, północ ma depresję, a my i sąsiedzi miotamy się między jednym a drugim (za wyjątkiem Niemców, ci są podejrzanie ogarnięci!).
Wiadomym jest, że wcześniej czy póżniej nadejdzie era Chińszczyzny. I tu przejdę do meritum.

Animozje państwowe w obrębie UE to jest pikuś, się okazuje. Weszłam w szersze kręgi. Od kiedy pamiętam, opitolali mnie Arabi. Dość dotkliwie. W Rzymie, w Hiszpanii kiedyś też. Ale to jest opierdolenie sensu stricto, czyli nawet się nie zorientujesz, a nie masz kasy, paszportu i tabletek na przeżycie, czyli zabić. W Barcelonie doświadczam Chińczyków. Czyli złodziejstwo "w białych rękawiczkach". Dwa razy dałam się naciąć, trzeci raz, będąc już uczuloną, zrobiłam scenę godną Mao. Czy to sklep z ciuchem, czy zwyczajna knajpa z żarciem, zawsze natną! Przekreślają Ci przed nosem cenę i wpisują o połowę niższą. Na koniec i tak płacisz pierwotną. Cóż, może nie zabić, ale te chińskie rączki poucinać.
Na widok Chińczyka robię intensywny krok w bok. Już się zaczyna :)

sobota, 21 września 2013

Fatum

Wisi nade mną fatum.
Helmuty pojechały, awansowałam do grupy wyżej i trafiłam na.... Szwedów. Ja wiem, że oni mają wysokie podatki i ponury klimat. I gdybym miała urodę równie wyblakłą, pewnie też nie byłabym najszczęśliwsza. Ale oni stanowią pewien fenomen.Całymi dniami ich twarze nieskażone są żadnym uśmiechem (choćby półgębkiem). Co tam, one nawet nie są skażone jakąkolwiek mimiką. Pierwszy raz coś takiego widzę. I nie potrafię sobie tego wytłumaczyć (prócz tych podatków, klimatu i urody). Może mają zbiorową depresję albo jadą na czymś mocnym, no nie wiem. Ale atmosfera panuje grobowa. Ratuje ją nieco Brazylijczyk, ale ten z kolei ma twarz nieskażoną myślą. Taki wesoły idiota. I pewnie bym go polubiła, gdyby mi nie kładł ręki na ramieniu lub kolanie (tak ponoć mają). A tak, to wcześniej czy później (raczej wcześniej) oberwie solidnie w beret i się skończy. W ramach różnic kulturowych, oczywiście!
Mam oczy, to widzę (i uszy, to słyszę), że przez tę szkołę przewala się cały świat. A ja trafiam na Helmutów i Stiegów. Jestem pewna, że gdyby wypuszczali na kursy Północnych Koreańczyków, to właśnie ja bym się z nimi uczyła! Się wkurzę bardziej, to zostanę ksenofobką i nabawię się poważnych uprzedzeń "rasowych". I nie wejdę więcej do Ikei ani H&M (nie wiedziałam, że ta wysublimowana marka, to szwedzka jest). W czwartek stała się rzecz przełomowa, Szwed przybił mi piątkę (opowiedziałam mu, jak by wyglądał mój wymarzony dzień, ot co.). Fakt tej niepohamowanej reakcji przejdzie najprawdopodobniej do historii narodu. Po zajęciach zawołała mnie profesorka i się spytała, co takiego się stało, że się chłopię tak rozemocjonowało. Ja nie żartuję!

Poznawanie języka obcego ma jeszcze jedną niewdzięczną konsekwencję. Zaczynam rozumieć teksty piosenek. I chyba tylko Buena Vista Social Club wytrzymuje tę próbę...
Nie pytajcie o Manu Chao:). I jak dobrze, że Santana, to jednak głównie na gitarze...


Z cyklu freak na dziś:

Każde państwo ma swój Świebodzin (bo przecież nie Rio).
Takie coś góruje nad Barceloną, strach patrzeć!

P.s. Weekend! Bez Szwedów! Czyli uśmiechnięci ludzie! I festiwal La Merce. Najbardziej spektakularny festiwal w roku. Moje ulubione smoki, paradujące kilkumetrowe postaci, sztuczne ognie i ogólna radość. Zastanawiam się czasem, czy Kataloni zajmują się czymś innym, poza fiestą tudzież przygotowaniem do niej... Ale w to mi graj!
Idę na plażę, póki co. Bo tu tak ze 35 Celsjusza. Ciepło, się człowiek męczy! :D

niedziela, 15 września 2013

Lokalny koloryt

Bardzo sobie cenię, że mieszkam z dala od turystycznej części miasta. Wtapiam się w lokalny koloryt. No może jednym odstaję, wpierniczam kanapki w parkach, paskudząc się za każdym razem tutejszymi pysznymi pomidorami. Lokalni jedzą w barach i się nie paskudzą. Prócz oczywiście Maryśki, która (złośliwie, rzecz jasna!) je w domu.
Wyglądem nie odstaję. Jestem bardziej katalońska aniżeli 70% mieszkańców Barcelony. Niezbyt poprawnie politycznie nadmienię, że większość jest jakby żywcem wyjęta z filmu Misja (z De Niro) albo kretyńskiego dość Apocalypto (Mela Gibsona). Czyli cała Ameryka Południowa. Po odkolczykowaniu. Dodać do tego Marokańców i Pakistańczyków, chińszczyznę z odrobiną masali  i mamy Barcelonę. Muzina jest też, ale mniej niż na ten przykład w Pariziu albio w Luksembiurgiu.
W szkole nadal orka, szczególnie, że część Goebblesów wróciła do domów (ktoś na Europę pracować przecież musi!) i ostało się nas pięcioro. Nie będę ukrywać, że mam czasem słabsze momenty i szlag mnie trafia! Ja rozumiem, że hiszpański znać warto, bo włada nim ponad półtora miliarda ludzi.  Ale nie zapominajmy, że wśród nich byli/są m.in. Che Guevara, gen. Franco, Fidel Castro, Augusto Pinoczet, Hugo Chavez. Jennifer Lopez i Enrique Iglesias! A hiszpańska inkwizycja?!
Sami więc rozumiecie, że z tym językiem to trzeba ostrożnie. Zadzwońcie więc czasem (do godz. 18.30), nie odbiorę przecież. Ale myknę sobie przynajmniej na chwilę. Dżony zainicjował, działa. Wiele razy chciałam wyjść, ale przecież savoir-vivre...
A paczuszki ojczyźnianej by ktoś J. nie wysłał?? Z artykułami pierwszej potrzeby?!? :-)

Pierwsza po-dwutygodniowa refleksja na temat Barcelony jest taka, że jest jedynym miastem, w jakim byłam, naprawdę stworzonym DLA ludzi. Połączenie przyrody, architektury i ludzi daje wrażenie pełnego luzu i nieograniczonych możliwości spędzania wolnego czasu. I ma najlepiej rozwiniętą i oznakowaną komunikację miejską, jaką do tej pory widziałam! Dla mnie to ważne, bo królową orientacji to akurat nie jestem.

Z cyklu różnice kulturowe: Dlaczego tu młodzież pogrywa w piłę do 4 nad ranem? Nie mogliby się młodzi tak np. spić i porzygać, jak to robi młodzież w większości cywilizowanych krajów UE? Ja rozumiem, że FC Barcelona, ale bez jaj!
Tak a'propos. Jestem tu już dwa tygodnie, a widziałam tylko cztery zalane w trupa ekipy. Jedna to byli Brytole, pozostałe trzy... tak, to nasi!! Brawo! Nie żebym była abstynentką (buahaha), ale dało mi to do myślenia.

P.s. Już pierwszego dnia wiedziałam, jakie popełnię galerie: 1. Barcelońskie piękno vs brzydota 2. Barcelońskie freaki.
Oto freak na dziś:
To nie jest kelner, dodam.

czwartek, 12 września 2013

¡Cataluña no es España!

I basta!
Przyznaję się, że nie do końca serio podchodziłam do katalońskich zapędów niepodległościowych. Pomanifestować nigdy nie zaszkodzi - myślałam. Dla fiesty, dla jaj, z nudów, czy też żeby zwyczajnie wkurwić Madryt.
Zmieniłam zdanie.
 źródełko: presseurop.eu
Wczoraj byłam świadkiem obchodów narodowego święta 7-milionowej Katalonii. Z obserwatora prędziusio stałam się uczestnikiem. Nie żebym oszalała na punkcie ichniej niepodległości, ale ten zapał był dość zaraźliwy. Teraz leciuchno przynudzę:
Wybór dnia interesujący, bo dzień 11 września to rocznica zdobycia Barcelony przez wojska Burbonów w 1714r. To wówczas Katalonia utraciła niepodległość. Różnie to później bywało, dopóki uroczy generałło Franco (właśc. Francisco Paulino Hermenegildo Teódulo Franco y Bahamonde Salgado Pardo, jeeeezu...) nie zamiótł Katalonii pod dywan. Zniósł wszelką autonomię, zakazał używania języka i wszelkich symboli. Rozpoczął się okres represji.
Z lżejszych ciekawostków, w 1943 roku FCB zmierzyła się w finale Pucharu Generała (!) w dwumeczu z Realem Madryt. Po zwycięstwie 3:0 w stolicy Katalonii, przed rewanżem, odwiedził piłkarzy w szatni sam Franco. Zakomunikował piłkarzom Barcelony, że grają w piłkę tylko dzięki "łasce" władzy, sugerując, że mają przegrać. Mecz zakończył się wynikiem... 11:1 dla Realu. Ale takie rzeczy mamy też u siebie (z tą różnicą, że chodzi o kasiurę).
Franco był szczęśliwe zmarł w 1975r. i od tego czasu Katalusie stopniowo coraz bardziej wypinały się na władze w Madrycie. Nie chodzi tylko o poczucie odrębności (kulturowej, językowej...), ale też o politykę fiskalną. Katalończycy, nieco bardziej pracowici i zorganizowani (w swoim mniemaniu), twierdzą, że utrzymują resztę kraju (jest w tym trochę racji wg danych, co to je wyszukałam). Ostatecznie, w styczniu tego roku, parlament Katalonii przyjął deklarację suwerenności, która uważana jest za pierwszy krok do przeprowadzenia referendum dotyczącego niepodległości, które ma się odbyć przed 2015r.
I oni nie żartują, wdziałam na własne oczy. No i co robić, niech głosują. Ponoć jest fifty/fifty.
I miło z ich strony, że w przeciwieństwie do Basków, manifestują te swoje dążenia w sposób niezwykle uroczy! Tworzą łańcuch, trzymając się za ręce. Ciągnie się przez niemal całą Barcelonę. I nie tylko. Widziałam dziś na telebimie migawki z całego świata. Dosłownie całego. W W-wie też łańcuch był. (Bo nie wszyscy poszli pod sejm).
Uwieczniłam radosnych separatystów:
Tyż posiadłam taką pelerynkę, nie wiedziałam, że w żółtym mi do twarzy!



No ja z tym nie dyskutuję:)







Gaudi - sraudi *

Więcej przynudzać nie będę, obiecuję. Garsteczka informacji dla rudych ignoranckich łbów. Teraz to już będą tylko opisy, jak mi tu dobrze i dlaczego nie wracam!

*Barcelona, wiadomo Gaudi... Ale ja go nie mogę! Sagrada Familia to olbrzymia, strzelista kupa, a park Guell to kolorowy womit!

P.s. Z okazji święta miałam wolne! Stąd takie rozpasanie!

wtorek, 3 września 2013

Trud, znój i orka pośród katalońskiej fiesty

No to by było na tyle. Skończyło się rumakowanie. Skończyły się gorące fiesty, fajerwerki, smoki, dzikie flamenco, chińskie dzielnice, artystyczne doznania, tańczące fontanny, kąpiele w ciepłym morzu przy wschodach i zachodach słońca. Zanim się jeszcze zaczęły. Dla mnie, bo uliczna balanżka trwa pod moim oknem nieprzerwanie trzeci dzień (tylko już bez smoków).
Łeb mi zaraz pęknie. Cały dzień w szkole. To chyba pierwszy taki w życiu :) 
Od pierwszej minuty orka. Only Spanish. A jakiż bogaty kulturowo i zróżnicowany narodowościowo skład grupy! Sześciu Niemców, dwie Turczynki i ja... Innymi słowy, możemy sobie też wszyscy pogadać po niemiecku... 
Oni mają lepiej, kiedy już ich skrajny szlag trafi, mogą sobie w ojczystym. Ja póki co, mam od tego jedynie Lwowiankę z pobliskiej pizzerii, zawsze coś!
A tak przy okazji, omawiana dziś była kwestia 'producto/marka típico' każdego z naszych krajów. Kebab i Volkswagen to nie są najbardziej wyszukane zjawiska pod słońcem, ale i tak mało wysublimowanie na tym tle, brzmiała w moich ustach wóda... Przynajmniej wiedziałam, jak to powiedzieć! Nie będę przecież tłumaczyć, co to są kiszone ogóry!
I już wiem, że ze szkoły wracać będę w trybie licealnym, czyli bardzo długo. Bo szkoła w połączeniu z Maryśką, to już naprawdę zbyt wiele! Każde moje wychylenie się z dziupli powoduje u niej automatyczny, radosny zryw (a jest szybsza niż el pińczer!). Wiem, że mam ujmującą osobowość i wzbudzam sympatię (do czasu bliższego poznania, rzecz jasna), ale bez przesady! Zaczynam rozważać noclegi na plaży.
Z obserwacji socjologicznych natomiast, muszę przyznać, że Katalończycy nadzwyczaj dobrze znoszą kryzys ekonomiczny i wysoką stopę bezrobocia (bezrobocie w Katalonii - 24%, jest tylko minimalnie mniejsze niż hiszpańska średnia - 26%). Wiem, wiem, to charakter narodowy. Zaczynam się przyzwyczajać, że wokół mnie są sami radośni, roześmiani ludzie. Kiedy wrócę, mogę być przez jakiś czas nie do wytrzymania. Ale bez obaw, pewnie prędko mi minie. Bo mnie na przykład ktoś wku..., prawda Emcinku?

La cela

El pińczero cretino


p.s. A słownik w sklepie jest psu na budę, bo skubani odszczepieńcy mają swoje własne produkty, co je muszą oczywiście po katalońsku nazywać! Kataloński potrafi być podobny całkiem do niczego!

niedziela, 1 września 2013

Bienvenida Barcelona!

Pierwsza doba jest zazwyczaj najbardziej emocjonująca (dla wyjeżdżającego, przecież nie dla ewentualnego czytelnika!), więc jej chwilę poświęcę.
Lot 2h. 40 min. Polacy lecą na wakacje Łizerem, więc ogólna niesubordynacja i obowiązkowe oklaski na koniec.
Uderzenie gorąca, palma. Autobusik do centruma, metrunio i jestem na dzielni. I tu mała niespodzianka.
Powitana sztucznymi ogniami, bębnami, kilkunastometrowymi ziejącymi smokami i bawiącym się tłumem!
Taką właśnie zastałam w nocy swoją dzielnicę, która jest jedną z wielu i nie należy do barcelońskiego centrum. Katalończycy skończyły się bawić nad ranem. Przyjechałam się pilnie uczyć, to oczywiste! Mam nadzieję, że te uliczne harce nie przeszkodzą mi zbytnio w nauce (huehue).
Ja i Barcelona jesteśmy dość kompatybilne, tak mi się wydaje. Zadziwiająco prędko poczułam się tu jak u siebie! Może ma to związek z pewną wspólnotą charakterów. Barcelona wydaje mi się być niepoukładana, momentami bardzo piękna, momentami dość potworkowata, szalona, no i nie zasypia. W ciągu jednego dnia opanowałam już do perfekcji typowe tutejsze obyczaje, chociażby przechodzenie przez ulicę (wyłącznie) na czerwonym świetle oraz pokładanie się wszystkim, czyli trawnikach, ławkach, skwerach, pomnikach. Obleciałam już pół Barcelony (jakbym miała stąd jutro wylatywać, skończony debil). Będę miała spokój na kolejne dwa miesiące. Poświęcę się nauce i (ewentualnie) fotografii artystycznej :P Nóżki mi już weszły w kuperek, poza tym przybrałam koloryt małej squaw.
Spotkały mnie już też pewnie malusie niepowodzenia. Na przykład przez ponad godzinę latałam w nocy obładowana bagażami po dzielnicy Hostafrancs, bo szanowni, w liczbie setek (nie przesadzam), lokalesi celebrowali wspomniany już przeze mnie festiwal smoków. I celebrowali go tak, że każda kolejna grupa kierowała mnie w dokładnie przeciwnym kierunku niż poprzednia.
Adres znalazłam sama, ale jakim zaskoczeniem moim było, że nie mam numeru mieszkania. Więc po nocy obdzwoniłam/obpukałam kilkanaście drzwi (niczym sierota szukająca domu), aż w końcu jedna z Marii okazała się Marią właściwą (zwaną przeze mnie Maryśką).
Z Maryśką to zasadniczo lekko nie jest! Kobita wielce sympatyczna, acz z dużą potrzebą kontaktu. A ni w dupę Maryśka ni słowa po Ingles. No i mówi do mnie wciąż, mówić nie przestaje. I zupełnie nie przeszkadza jej, że nic nie kumam. To nieco męczące. Jest tu też rekordowo skretyniały kataloński pies. Ale i tak lepiej dogaduję się z nim niż z Maryśką. No cóż zrobić. Biegam więc za nią ze słownikiem (a za nami biega mały psi kretyn). Taka katalońska Maryśka lepsza jest niż wszystkie językowe szkoły razem wzięte.
Robienie herbaty w mikrofali też mi nieco działa na nerwy.
A dzisiaj zakupiłam 8 waniliowych budyni (nienawidzę budyni najbardziej na świecie!), bo myślałam, że to serki waniliowe. I margarynę bez soli, choć byłam z siebie taka dumna, że kupuję masło z solą, bo czytam już przecież po hiszpańsku i widzę, że to masło z solą! Nie pójdę już więcej do sklepu bez słownika! (Budżet mam mocno ograniczony!)
To tyle na pierwszą dobę.
Nie jest źle, jest nawet całkiem dobrze!

P.s. A najbardziej rozczula mnie mój malusi pokoik. Łóżeczko i mikroskopijne biureczko. Sama się nad sobą rozczuliłam, kiedy dodałam do tego swoje zatemperowane ołówki z Ikei, kieszonkowy słowniczek i Gaca mini-laptopik.


czwartek, 29 sierpnia 2013

Zanim jeszcze dotarłam

Henryk (to pseudonim) wynalazł na mapie, że pod rzekomym adresem, pod którym zamieszkywać będę, mieści się szpital psychiatryczny. Nie, żeby mnie to zdziwiło. Od roku jestem potencjalną wzorcową klientką. W pobliżu są parki rekreacyjne (według mapy), na ten przykład jest parking przed dworcem kolejowym, jest też placyk z wyciętymi w prostopadłościany krzewami oraz betonowe niewiadomoco, ale też się zowie parkiem.

Rodzę w sobie potrzebę brzydoty, na wszelki wypadek.
Powtarzam sobie, że uczyć się jadę. Wiekszej filozofii tu nie ma. To nie Tybet!                             

niedziela, 25 sierpnia 2013

Bloga reaktywacja!

Witam serdecznie po przerwie. Pewne okoliczności zmusiły mnie, aby tego bloga nie prowadzić. Ale te okoliczności posiadłam w dupie. Tudzież okoliczności posiadły mnie w dupie. Na jedno wychodzi.

Barcelona.