Nieco przyziemnych spostrzeżeń oraz tych mniej*:
Należy rozważnie wybierać marzenia. Niektóre kosztują. Gdyby tak Everestem moich marzeń było pójście do oliwskiego ZOO - realizacja marzenia kosztowałaby mnie 15 zł. Albo napisanie głęboko filozoficznej książki - przesłanie mailem do wydawnictwa - nic. Chociaż nie, w tym przypadku fortuna poszłaby na butelki wina ze średniej półki. No to może, gdyby tak marzyć o tym, żeby ktoś napisał dla mnie balladę rockową, o.
[Zestawieniem wydatków podzielę się post factum dla ewentualnych kolejnych marzycieli]
A tymczasem Everestem moich marzeń jest zobaczenie Everestu i wszystkiego - co wokół. Myśl i pragnienie o tymże posiadam - od kiedy sięgam pamięcią, od kiedy z piasku na plaży budowałam głównie góry (no i jeszcze fosy Malborskiego zamku), a w podstawówkowych zeszytach rysowałam tylko szczyty (w opozycji do przepięknych kwiatuszków Kaszubka:).
Doświadczyć tych gór najwyższych, tej niezwykłej masy materii. Czysto fizycznie przekonać się - jak to jest przekroczyć granicę wiecznego śniegu, odczuć zawartość tlenu w powietrzu o 50% mniejszą niż na poziomie Atelier. Wreszcie - ile mogę znieść, ile dać z siebie, odkryć moment, kiedy jestem bliska poddania się i gdzie jest mój kres.
Oddalić się od szklanej klatki,
wewnątrz której organizuję sobie życie w taki sposób, że większość sytuacji
jestem w stanie zaplanować i kontrolować. Uciec od tego w inny sposób niż dążenie do nocy kończącej się w południe... Do wypraw pozwalających wyjść poza to szkło. Nieprzewidywalność. I dominacja natury. Góra robi, co chce, ja się podporządkowuję.
Przebywanie w górskim, nieskalanym krajobrazie w
szczególnych okolicznościach wiązało się dla mnie z wyjątkowymi, nigdzie indziej niespotykanymi emocjami. Myśli przepływają w zupełnie inny sposób aniżeli w ciągu cholernego codzienniezwykłego dnia. W górach w danej jednostce
czasu przeżywam znacznie więcej niż tu, gdzie żyję. Myśl, która w
życiu codziennym przelatuje bardzo szybko i trudno ją ogarnąć umysłem, na
wyprawach spowalnia do tego stopnia, że ją niemal fizycznie widać.
Wreszcie, w górach nie zakładam żadnej maski. Żądnej gęby. Sama siebie doświadczam.
I inni poznają mnie bez (tak, również bez fluidu na twarzy;), ale przede wszystkim bez otoczki złożonej z codziennego rytualnego "ja". Nigdzie nie biegnę, a jeżeli biegnę, to tam gdzie chcę. Kiedy rzeczywistość wkurwia albo jest nieznośna - mówię. Idę / zostaję, ale nie uciekam.
Górska wspinaczka to także szkoła minimalizmu i
dystansu wobec codziennego życia, materii, tego co za mną, a do czego trzeba bedzie wrócić (choć mam nadzieje, że nie do wszystkiego - pozdrawiam współpracowników:)
I podobno rzucę palenie, nie smakuje. Ale jeżeli pani doktor była wobec mnie równie szczera, jak ja wobec niej - to nie rzucę.
Finalizując, co mi w duszy gra 11 dni przed wyprawą - unoszę się 11 cm nad ziemią przed zderzeniem ze swoją słabością i z tym wszystkim pięknym, o czym jedynie napomknęłam powyżej.
I ponawiam apel - ciepłe obiady, fajkę (o ile nie rzucę:), browarek i wacik chętnie po powrocie przyjmę, bo...trzeba rozważnie wybierać marzenia.
* Lem na pytanie "
Mistrzu, jak będzie wyglądała przyszłość" odpowiedział "
Będzie tak samo, tylko bardziej" :)
A inwestycję w kurtkę przeciwzajebistymdeszczom uważam za właściwą...