piątek, 7 października 2011

Na pytanie "Jak było?"

Odpowiadam: Ciężko było!
I pięknie było. I niespodziewanie. Nie zdarzyła się większość rzeczy, których zaistnienia bym się spodziewała (chociażby zdrowotnie). Doświadczyłam za to niespodziewanego.

Ale od początku....

"To nie był najlepszy pomysł" rzekł P. - nie uwolnię się od tego!   *

To był rewelacyjnie genialny pomysł!! Być może lepszym pomysłem byłoby się wyprawić
w październiku tudzież w listopadzie. Z jednego, tylko na pozór istotnego względu. Może byłoby widać te moje wyśnione Himalaje częściej niż raz na kilka dni. Może.
Ale wówczas nie przeżyłabym euforii w czasie pierwszej rozgwieżdżonej nocy, która zwiastowała, choć nikt mi nie wierzył. Rano uwierzyli - po kilku dniach mozolnego włażenia i rozkręcenia lambaluny na 5 tyś -  się ukazały! A potem już było tylko piękniej i pogoda nie była istotna!

Lotnisko w Gdańsku

"No to się teraz ładnie wpi..łam, lecę z obcymi ludźmi realizować marzenie życia" - pomyślałam.
Sympatyczni na pierwszy rzut oka, uśmiechają się niewymuszenie, zorganizowani tacy. I mają wory zamiast dużych plecaków (ja miałam plecak...). To niech je sobie potem noszą! - pomyślałam.

Poznałam wcześniej Kubę oczywiście. I Agatę, KasięK, Julkę, Jasia poznałam na spotkaniu przedwyprawowym lub na saunie. Ale wciąż czułam się nieswojo. Od początku trzymałam się Agaty, ona zaś trzymała się mnie. Chyba czuła to samo (dopiero po dwóch tygodniach okaże się, że moja nieobecność nie spędza jej snu z powiek! Siostra!). Na lotnisku zwróciłam też uwagę, że Jasiu (później Dżony) to nie będzie prosta sprawa w kontekście spokojnej, melancholijnej kontemplacji gór wymarzonych. Już mu się paszczęk nie zamykał. Zaczęło się. Kasię Młodą poznałam serdecznie, Dr Housa nie pamiętam za bardzo, a tym bardziej Profesorre...
Marta (o której wiedziałam dokładnie nic, prócz Oslo, miejsca zamieszkania)  i Dżoana (też niewiele, NYC) miały się tajemniczo odnaleźć w New Delhi. Kamyk miał być witającym cezarem w Kathmandu (co on tam robił kilka dni wcześniej nie wiem do dzisiaj, spytać się muszę konsylium).
A potem lot jak lot, no samolotem taki. 
Do Helsinek. 2h. Czyli się nie najadłam.

Helsinki - Delhi

Pobyt na lotnisku w Helsinkach okazał się być przylądkiem dobrej nadziei! Wiecie, co mogę mieć na myśli. Już się nie czułam nieswojo. Już z Agatką wyruszyłyśmy na bro-adventure do lotniskowego pubu  z serii tych typowo angielskich. A kiedy wróciłyśmy do Ekipy, okazało się, że lepsze nas omija!
Jasiu jeszcze próbował czytać książkę przez chwilę. Ale to naprawdę była chwila (Erystykę Schopenchauera... :)
I dostrzegłam wówczas całość Ekipy. Chociażby w "PlayProof" - taki mały playground.
KasięK na zjeżdzalni, długości jej tułowia. I Profesorre. Skakał sobie na czymś dla mnie niezidentyfikowanym. Dzielnie skakał, najlepiej! No faktycznie "specyficzny" - pomyślałam.
Łaziłam sobie wówczas od tego rozbawionego towarzystwa do Kuby leżącego na leżaku lotniskowym. W te i wewte. Snując nienerwowe myśli o tym, jakiż to mnie piękny przypadek tzw. losowy spotkał. Że jadę.Tam!
Minęłam wówczas postać, od której poczułam ukochaną woń nikotyny. To był Dr House. Poczułam przypływ szczęścia. Czyli jednak! Ktoś tu jeszcze pali!! I tak paliliśmy sobie już do końca wyprawy. Bez względu na wysokość. To było kurewsko miłe. Rozmowy.
I tak przypatrując się moim towarzyszom Przygody, poczułam, że nie może być źle. Ale nie pojawił się wówczas nawet cień przypuszczenia, że będzie mi z nimi tak dobrze!!!
A potem lot jak lot, no samolotem taki, ale już inny.
Do Delhi. Jak głosi strona Finnair: dzięki położeniu geograficznemu Helsinek czas lotu w linii prostej z Helsinek do New Delhi wynosi 6 godzin i 30 minut. Czyli się najadłam. I to przednio.
I poczułam, że naprawdę lecę na spotkanie z Przygodą! Nie z powodu jedzenia. Poczułam, że lecę tam, gdzie mnie wzywało od dawna. I że daleko.
Uśmiałam się wówczas okrutnie z Julką (Siostrą Drugą potem, choć nie lubi tego określenia i słusznie!), z którą wylosowałam miejsce siedzące. Dzwoniłyśmy do siebie przez telefon pokładowy. Przez ponad godzinę próbowałyśmy zrozumieć sprzęt, który nas otaczał. No nie szło! Dziewczęta lecące pierwszy raz w życiu do Indii to jest zamieć technologiczna.
Spoglądałam też w samolocie na Agatę i na Jasia. Pierwsze miało na twarzy względny spokój sytuacyjny. Drugie...drugie zapowiadało kataklizm. Widziałam jeszcze Kubę. Niewzruszonego niczym, ale ciężko się dziwić. Emocje kierował jedynie ku zielonkawemu kocykowi. Stonowane to były emocje. Zielonkawe kocyki oczywiście zawinęliśmy. A co!
I nie kojarzę reszty Ekipy. Gdzie Wyście byli? W luku bagażowym??
Finnair to bardzo przyjemna linia lotnicza. I poduszki prócz kocyków są. I Tv indywidualne, chociaż to mnie nie kręci. Wolałam wgapiać się w aktualizowaną mapę lotu. Julka się zaśmiewała, ale ja mogłam z nieustającą fascynacją wpatrywać się przez 3 godziny. A tam się plansza zmienia co kwadrans...
A kiedy się nie wgapiałam - wygodnie spałam. I ktoś mnie przykrył, kiedy spałam. Miód.

New Delhi - dłuższy pobyt na lotnisku (9h z hakiem)

W kilku słowach: wszyscy odsypiają, a my z Agatką zaiwaniamy po lotnisku. Bo to niewyobrażalnie długie (nie: duże, ale długie) lotnisko! Z godzinę lazły, aż dolazły. Aby zobaczyć pociąg z ludźmi na dachu. No hinduski taki. Atrakcja.

Lotnisko w New Dehli

Potem my odsypiałyśmy, a i inni się szwendali. Potem każdy szwendał się z każdym. Pierwotnie był pomysł, żeby wykupić wizę i kopsnąć się do miasta, ale koszt wystawienia wizy na lotnisku to 80 USD. No aż tak nam nie zależało.
Z lotniskowych atrakcji były jeszcze szczury biegające po dywanie. Mnie natomiast fascynowało zagadnienie odkurzania powierzchni lotniska. Redukcja bezrobocia w Indiach - to jest odpowiedź.

Ktoś kogoś obudził i ten ktoś też kogoś i nie wiem jak, ale już szliśmy w kierunku odprawy. Kolejny lot. I Kathmndu!!

Przylot do Kathmandu i odprawa

Przelot o tyle miły, że po drodze patrząc, wykazywał pofałdowanie terenu. Samo Kathmandu jest w dolinie. Na pierwszy rzut oka robi wrażenie miasta, w którym zainwestowały polskie firmy deweloperskie. Coś się niby budowało, ale się nie wybudowało. Po części to pozór z okienka lotniczego, ale tylko po części.
Po wylądowaniu w Kathmandu - wypełnianie wizy. Długopisem, jeżeli ktoś posiada. Ja czekałam z pół h, bo (późniejsze siostry moje ukochane)) wypełniały wnioski wizowe w sposób nader precyzyjny. Dane osobowe, skąd, dokąd, na ile dni (tu należy uważać, bo od tego zależy opłata wizowa), adresy, numery dokumentów i lotu. I zdjęcie. Jedna siostra zagotowała się wówczas, bo ktoś miał mieć jej zdjęcie, bo mu je wręczyła przed wyprawą. No miał mieć i miał, ale dowiedział się o tym gdzieś przy przepakowywaniu bagaży w Katmandu kilka godzin później. Detal, ale istotny w kontekście dalszej opowieści. Ja obserwowałam i chłonęłam wszystko, co wokół, w końcu byłam tam!!


Kathmandu i wyruszka

I to jest jedyny czas, kiedy dusza moja doznaje boleści. Trwało to pewnie z dwie godziny, ale jednak! Stoję w hotelu przy oknie, gorąco jak w piekle, muzyka dochodzi zewsząd, palę fajkę przez kratę od okna...  i okrutnie zatęskniłam!
Tak bardzo chciałam, żebyście tam byli!!! Odczułam to wówczas jako niezgodność i zakłócenie wszechświata! Emi, Ringwel, Ania, Gac, Gwyny, Ula, Bajleki. Bilu, Sczuplak, wszyscy powinni tam być! Bo to była atmosfera "nasza". A mi się wówczas wydawało, że reszta ekipy, wyprawowej, jest co prawda bardzo ok, ale stonowana! I nikt nic, nic! Tak mi się wówczas wydawało! Potem się dowiedziałam, że część poszła na piwo!
Kathamndu, jak mi to ktoś opowiedział, jest mekką ludzi, którzy mają dość. Amerykańców głownie.
To dłuższa i poboczna opowieść. Ale z dostępnością czegokolwiek, gdziekolwiek nie ma żadnego problemu. I tak się toczą losy.
Ja odkryłam Kathamdu dwa tygodnie póżniej. Patio. Dreamplace. Ja też mam dość - bycia nie tam! Ale w moim przypadku, to ludzie ludziom zgotowali ten los!

Przed moją traumą i smutkiem opisanym, odbyło się spotkanie. Ważne wielce, bo dotyczące kwestii, co nam właściwie chodzi po głowie. Było głosowanie, kto - gdzie by chciał wyruszyć i dlaczego, skoro nie powinien. Kuba mnie regularnie "dołował". Część osób była pewna, że do Bazy pod Everestem starczy. No ale część nie. I że Island Peak, to trzeba przemyśleć. Ja wówczas nie myślałam, ja chciałam!

Później z siostrami wieź nawiązywałam plecaki przepakowując, dalej wspomnianą traumę posiadłam, później znów więź przy kwestiach różnorakich. Tak się do tego przyłożyłam, że na materacu, a nie na łóżku spałam.

Tej pobudki nie zapomnę. Do każdej pózniejszej byłam już "przywykła".
To było w hotelu marki wysokiej. Jak na Nepal i również moje wymagania, kurewsko wysokiej!
Śniadanko typu stół szwedzki (szw. Smörgåsbord:).
I umarłabym ze szczęścia, bo takich luksusów się nie spodziewałam, ale miałam na nie 5 min. Pewnie, że mogłam wstać wcześniej, ale jednak nie mogłam! Wcześniej wstawać nauczyłam się dzień później! I tak już później wstawałam, o 5.30 rano....
Potem pamiętam opłaty. Niezliczoną ilość opłat, tasiemiec opłat! Co spowodowało we mnie poczucie wkurwa niejakiego, o siostrze A nie wspominając. Za noclegi, za tragarzy lotniskowych, za kierowcę jednego i drugiego, za przewodnika, za permity, za depozyt i za pierdylion innych kwestii, których do dziś nie potrafimy ustalić.
I pojechaliśmy na lotnisko. To samo, na którym wylądowaliśmy dnia poprzedniego. Tylko że na "terminal krajowy". Zabawny to był terminal. Przytulisko takie. I dumna byłam z siebie, bo mi tylko jedną z trzech zapalniczek zakitrali. A to u nich zło największe! Housowi zakitrali wszystkie!


 Lotnisko takie, o.
Kathmandu, lecimy do Lukli

 Wsiadamy

Przed startem śliczna stewardesa poczęstowała nas małym cukierkiem i zaproponowała watę do uszu. I wystartowaliśmy. Miło było jak cholera. Chociaż nie wszystkim. Dla przykładu, Siostra J ledwo zniosła ten element przygody.

I zaczęło się! To był moment, kiedy je ujrzałam!!
Tu się rozpocznie fotoblog. Mniej będzie mojej pisaniny, choć jest przecież tak interesująca! :D
Będzie, ale dodatkiem.





 
Ucho Kamyka nieco przesłania, ale zdjęcie trzecie prezentuje pogląd na sprawę pilotażu.
Lądowanie w Lukli porównałabym do... Nie, tego nie napiszę.
Sprawiło mi przyjemność i dopływ adrenaliny.
Udało się! Wel come Lukla! Przy powrocie dużą radość sprawiła nam myśl, że kiedy samolotów się nie przyjmuje (a to się zdarza równie często, jak sytuacja, że się przyjmuje albo może nawet częściej) lokalne gospodynie zasłaniają napis "Wel come". I wówczas pilot wie! Że nie lądujemy! Biorąc pod uwagę, że pas startowy kończy się wielką skalą, a zaczyna wielkim klifem...No ale się udało!




 Dla tych, co ich tam jeszcze nie było.
Film nie mój.


No i jestem!

Zrobiło się chłodniej. 2860 m.
Najbardziej ucieszyło mnie wówczas, że bagaże są z nami. Bo o tym, co przed nami starałam się wówczas nie myśleć. A poza tym, co tu dużo mówić, szczęście już miałam jak jasna cholera!!

Wpadlismy na małe żarełko do "Nepalskiej Mamy", jak ją nazywał Kuba. I w drogę. W końcu!
Kolejne dni to mordęga. I dla mnie i dla czytelnika. Ale Was nie oszczędzę i opiszę!

"Do niedzieli jakoś szło. Lukier, miód, liryczne cudo".

Z początku, to mi coś nie grało. Nie grało mi głównie to, że idziemy w dół. Nieznacznie ale jednak! Poświęciłam się dysputom, z Siostrami i Kubą głównie. Ten odcinek drogi, cały dzień właściwie, był stworzony do dyskusji. Czegoż to ja tego dnia nie omówiłam! Później, tego samego dnia zakolegowałam się bardziej z tymi, z którymi mniej byłam zakolegowana. Z wyjątkami, specyficznymi tymi.

I leźliśmy, aż doleźliśmy do celu dnia tego. I zasiedliśmy. I przyszedł czas zamówień. I wszyscy zamówili Everest. Piwo. A potem wykręcili mi niezły numer! Wiedziałam już, że albo ich zabiję albo uwielbię. Skończyło się na drugim! Zrobili ze mnie idiotkę skończoną, a ja ich mimo wszystko!!
I tak to się zaczęło.

http://www.facebook.com/video/video.php?v=2244414503391
Ktoś wie, jak to odwrócić? Źródłowy, jeśli w posiadanie wejdę.

Idziemy

Pierwszy nocleg zwiastował kolejne. Okupacja sali jadalnej. Bo w Himalajach chaty składają się z kuchni, sali jadalnej właśnie i pokoi, ewentualnie. Ale pokoje są dla frajerów, bo tam nie ma pieca. A piec jest sprawą zasadniczą! Ładowany kupą jaka, stanowi jedyny dostępny element grzewczy!
Wyspałam się cudnie! Potem bywało roźnie, ale też dobrze. Wspominam dwie gorsze noce. Jedną,  kiedy już mi naprawdę przeziębienie i zimno spać nie dawało i drugą, kiedy miałam mokry śpiworek, bo monsun nie miał litości, a wór Julki nie miał szczelności! A wówczas, wracając do noclegu pierwszego, to się nawet umyłam! W tym względzie, to później będzie jeszcze Namche, a potem to już tylko zęby! A piękną byłam, prawie czas cały. Bez względu na wspomniane okoliczności! Może jak mi morda zapuchła powyżej 5 tys. to mniej, ale w ogólnym rozrachunku było całkiem dobrze!

Pobudka! Załóżmy, ze Kuba wiedział, co robi. Ale my nie wiedzieliśmy. Majacząc składałam śpiwór. Wewnętrzna moja pobudka następowała dość prędko. Na nizinach zajmuje mi to do godziny, tam to był kwadrans. I termosik herbatki następował. I wyruszka. Śniadanie czasem, ale tego to nie pamiętam.
I się szło. Pięknie się szło! Pozbywałam się tego całego g. w którym tkwiłam. Z każdym krokiem. Oddalało się, aż zniknęło. Potem wróciło, ale już wiedziałam, co z nim zrobić!

Himalaje to genialne miejsce, żeby sobie przemyśleć to i owo. A właściwie, żeby przemyśleć sobie wszystko, co wokół było. Nie chcę tu wpadać w ton filozoficzno - egzystencjalny, bo takowego nie lubię. Ale tak się właśnie dzieje. Mi się zdarzyło. Potem zdarzyło mi się jeszcze więcej, ale o tym nie napiszę.
Napiszę za to o kolejnych dniach wędrówki, włażeniu mozolnym, o trzęsieniu, o tym, jak mi się w pewnym momencie nie chciało, bo zimno mi było i choro, ale jednak ciągnęło itd.

(...)



Szliśmy dalej. Kolejny dzień już się zgadzał. Pod górę. W górach powinno być pod górę!
Mijamy kolejne stupy, oczy Buddy mnie otaczały. Budda widzi stworzenia w różnych stanach egzystencji, niektóre bez szczęścia, inne bez mądrości, na niebezpiecznej ścieżce śmiertelności.
Mnie - szczęśliwą i mądrą oczywiście! Ha, ha...
Budzącą się z głupoty! Powoli. Tylko po to, żeby jakiś czas później zatracić się w inny sposób!
Podejście było przyjazne, ale bez przesady. I kolejna dla mnie nauka. Nie wypijać całej wody. Bo to, że Siostra posiada kolejną wspólną, nie oznacza wcale, że będzie ok. Szczególnie, że jest jakieś 2h za mną. Potem już będę wiedzieć, że wody osobistej należy mieć dużo. I kto zarąbał Isostar? Prf -wi również?

Namche Bazar, 3440 m n.p.m.

Doszliśmy do Namche Bazar. Nazwę przytaczam, bo to charakterystyczne miejsce. Swoiste himalajskie centrum handlowe.
I beznadziejnie turystyczna miejscowość. Szczęśliwie jedyna taka na szlaku. Ratuje ją amfiteatralne położenie, inaczej byłaby nie do zniesienia.
Tu doświadczamy ostatniego prysznica. I w dobrych nastrojach, zasypiamy w okolicznościach przyjaznych. Czyli ciepłych. Ja śpię jak ostatnia kretynka, na czymś, co posiada drewniane oparcia, w które walę się głową co najmniej trzy razy w ciągu nocy i raz nad ranem, ale i tak jest dobrze.
Nad ranem shopping fever. Zaczynam i kończę się na kijkach, ale reszta szaleje. Podchodzę do tego ze zrozumieniem (kurtkę North Face'a pozyskać można trzy razy taniej, aniżeli w ojczyźnie), ale po jakimś czasie rejestruję w sobie uczucie zniecierpliwienia... Kurtki, spodnie, okulary, czapki, opaski. A kiedy coś nie pasuje, sprzedawca śmiga po całym Namche i kombinuje, żeby było.
I po 100 latach samotności ruszamy dalej.
Jeszcze jebitniej pod górę. Nielekko, ale potem się uspokaja. Kilka godzin delikatnego podchodzenia. Do czasu. Do czasu, kiedy rozpoczyna się "podejście bardziej". I to było najbardziej upierdliwe podejście, jakiego w życiu doświadczyłam. Pamiętam, że gdyby nie dwóch autochtonów napotkanych po kilku godzinach,  którzy podzieli się informacją, że przede mną jeszcze tylko pół h, to bym klęła szpetnie, a być może zaczęłabym przeklinać cały ten trekking! Kilka godzin mozolnego, ostrego podchodzenia. Nie wiem, jak reszta ekipy, bo ich tego dnia za bardzo nie widziałam. Tylko krok za krokiem, mgła wokół i nawet mi się myśleć nie chciało. Pamiętam, że napotkałam Dżoanę, która radziła sobie z sytuacją powtarzając słówka włoskie. Przejęłam jej sposób i pokonałam ten odcinek prowadząc dyskusję sama ze sobą w języku niemieckim. Poczatkowo chciałam jedynie policzyc do setki.  Po jakimś czasie omawiałam już Geopolitik und welches Risiko.

Docieram. Do Tengboche (3870 m). Mgła okrutna. Nie bardzo wiem, gdzie się kierować, ale z daleka dostrzegam naszych. Naszych kilku, bo reszta gdzieś za mną.
Fajka i ulga (Udręka i ekstaza).

Nie było żadnej Lavazza. Za to mgła była.

Zupa. Niemiecki przystojniak. Kuba i Dżony organizują mi poznanie w sposób skrajnie niedyplomatyczny. Do tego stopnia, że biedne dziewczę wspomnianego Niemca nie może wejść do chaty. Potem ja ze wspomnianym wejść nie mogę. Kuba jest w szczytowej formie. Himalajski cyrk na kółkach. Pierdolec i śpiewy też były.
A kiedy stan halucynogenny mija, idziemy do klasztoru!
O tym powinna napisać KasiaK. Piękne to było przeżycie.
Jednostajny rytm na drewnianym dzwonku. I kolejny dochodzący rytm. A Mnisi niskim głosem śpiewali mantrę. Odjazd.

Po mszy, bogatsza o przeżywanie spotkania.
Tu akurat Siostra dorwała mnie, kiedy niekoniecznie jestem poważna!


Mozaika klasztorna


 Tengboche

Po doświadczaniu zebraliśmy się w dalej. W dół. Do chaty, gdzie Kuba z Kamykiem mieli niegdyś swoje telewizyjne przygody ("Zdobywcy"). Chata jak chata, parter i piętro. Na piętrze posiłek spożyliśmy, było mi dobrze. Gaduliństwo o tym, co dalej.
Kamyk wino nawet zakupił, tak było miło!
Poszłam do kibla. Będę teraz szczera i konkretna w opisie! Siku robię. I mi się nieco zakołysało. A że trzeźwą byłam, to mi się nie zgodziło. Myślałam dalej i wykoncypowałam, że "idioci" lambalunę rozkręcili. Że tańczą i w dupie mają, że się chata zawalić może. Tej myśli już nie dokończyłam, bo trząść zaczęło! Majtów za bardzo nie naciągnęłam. Wybiegłam! I gdy wybiegłam, zobaczyłam jak zbiegają! Wyglądało to na zabawę pt. "kto pierwszy na dole"!
Ale mimika najdroższych nie wskazywała na zabawę!

No zatrzęsło

Biegłam, a właściwie spierdalałam! Byle dalej od chaty. Spontaniczne to było. Bo nie jestem
cholernym skośnookim i nie szkolą mnie od żłobka, co robić. To biegłam. Wpadłam w pewnym momencie na Siostrę. Ta już się też nabiegała, więc padłyśmy sobie w ramiona. Bo co robić!
Trzęsienie ziemi. W Himalajach. Tygrys?! W Afryce?!

http://www.polskatimes.pl/fakty/swiat/453067,trzesienie-ziemi-w-indiach-i-nepalu-prawie-100-ofiar,id,t.html?cookie=1

http://www.bbc.co.uk/news/world-south-asia-14978071


Chaty nieco ubyło. My byliśmy cali!
Tydzień później okaże się, że kilku chat nie ma i mostów też.
Gacowi dziękuję za informacje! Nic byśmy nie wiedzieli, gdyby nie Gacinfo. Nic!

Późniejsze, usilne próby zdobycia jakichkolwiek informacji na temat, spełzły na niczym.
Obawa o lawiny się pojawiła. I o wstrząsy wtórne też.
Wstrząs wtórny nastąpił, ale Kamyk go zagłuszył. Albo ja.
Nigdy wcześniej, ani później nie spaliśmy tak blisko siebie. Wszyscy.

Rano poszliśmy dalej. KasiK pragnieniem było ratować życie zagrożonym, ale nie napotkała żadnych.

Potem było tylko piękniej. Doszliśmy do kultowego miejsca, jakim jest Dingboche.

Dingboche - Srocze. 4530 m n.p.m.
Na Dingboche się zacinam. Nie potrafię zderzyć się z kultowością tego miejsca. Zaczynam i kończę się na pewnym kiblu! Ale spróbuję!

Miałam do Tadżykistanu jechać

W chacie, w której się zatrzymaliśmy byłoby pięknie. Kultowo pięknie by było. 
Ale nie było, bo mgła była. 
Widok na Everest, Ihotse, Island Peak i Ama Dablam. Panorama taka obłędna.Ponoć.
Kuba zarządził chrzest pierwszaków, czyli osób, które po raz pierwszy znalazły się na tej wysokości. Zmyślny to był chrzest. Zakładał zakup pewnego "dobra" tym doświadczonym. Wymigałam się Jebel Toubkalem.

 Parszywa Dwunastka


Nosiło mnie. Bo ile można siedzieć! Zeszłam, weszłam, zeszłam. Potem jeszcze weszłam i zeszłam. A kiedy zeszłam po raz fefnasty, to wyszłam. I zapaliłam. I dalej wersje są rozbieżne:
J: rozglądam się i widzę, jak mój kolega wyprawowy stoi i spogląda. Na coś spogląda, na co, nie wiedziałam. No to "poszłam, bo miałam blisko". Coś powiedział [do ustalenia], powiedział to tak, że spojrzałam na obiekt i już było po mnie. Obiekt- kibel, nie kolega. 
P (a właściwie też J): wyszedłem, bo kupą jaka i naftaliną w chacie śmierdziało. Stała, paliła
i spoglądała. Na...


No i poszło. Klimat Jarmuschowsko-montypythonowski! Kibel to był.Kibloobornik właściwie.
Wiele razy potem słyszałam, że śmiech nasz spazmatyczny słychać było przez godzinę albo dłużej. Dwoje idiotów w Himalajach, umierających ze śmiechu z powodu kibla!
Potem była plantacja kupy jaka. Na spacer poszli, choć pierwotnie chciałam iść sama, od gęb tych odpocząć. Poszli i się zrozumieli. Że nie można tak siedzieć. Bo jak siedzieć w kultowym miejscu, to z kultowym widokiem! Poszedł, wrócił. Z whisky "Everest".

Popołudniową porą z kultowym widokiem

No i co.
I polubiłam szczerze! I porozumienie. I kupa śmiechu (tudzież jaka).
A mogłam jechać do Tadżykistanu.

Spałam przepięknie,  poszliśmy dalej.Drogi nie pamiętam. Ale się lazło. Doszłam sama do kolejnej chaty, co spać nam tam było. Lustro było! Herbata, dziewczyna ze złotym zębem na przedzie, zupy czosnkowe, grzybowe, pomidorowe.
Kuba kombinował, bo coś wykombinować musiał, to było widać!
Tańcuszki. Wpierw myślałam, że oszalał. Na 5 tys. Nóżką?!
Zakręciłam. Nepali dance. Do dzisiaj mam te ruchy. Prf też zakręcił. Siostry nieśmiało, ale również.
I w ten mglisty sposób "cała sala tanczy z nami". Ale o tańcu nie da się pisać, taniec trzeba tańczyć.

Byliśmy stroną inicjującą. Do chaty zeszli się wszyscy przedstawiciele młodego pokolenia. Ponoć nigdy wcześniej nie uczestniczyli w takiej balandze. Polsko – nepalska wymiana stylów tanecznych w atmosferze prawdziwej szczęśliwości i wzajemnego zrozumienia. Takiego scenariusza nigdy bym nie przewidziała, szczególnie że na tej wysokości powinniśmy raczej przyjmować pozycje horyzontalne, a nie fikać ze stylem po całej chacie…

Wieczorem wyszłam na fajkę. Na tę, której ponoć mi się nie powinno chcieć na tej wysokości.
A się chciało, i to jak bardzo! Wyszłam i spojrzałam w niebo. Oszalałam! Ułuda? Nie!
Niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne w dupie.


Himalaje. "Wtedy spostrzeżesz, że to nie łyżka się zgina, lecz ty sam" - to nieprawda. One są!

 

Dalej nie chce mi się pisać, bo mgła poszła i góry były przepiękne!!! 
A o przepiękności tej niech świadczą obrazy!




Potem było Gorak Shep (5190 m). Ostatni przyczółek (potem to już tylko Te Góry Najwyższe). Droga doń między morenami lodowcowymi. Po prawej stronie lodowiec Khumbu przypominający ogromną rzekę lodu i kamieni.

 W drodze do Gorak Shep


Gorak to kilka lodgy. Ja kojarzę trzy. Kojarzę też smsa, którego wysłałam do Gaca w chwili autentycznego kryzysu. Gardło napieprzało jak przy gardła zapaleniu, przestałam ślinę przełykać, bo nie jestem masochistką. No może jednak trochę jestem, ale nie w tych okolicznościach. Ucho (jedno) też mi znajomo szpilkowało w membranę. Tak, czułam się kurewsko źle. Na tyle źle, że w dupiu posiadłam interakcje społeczne. Kryzys. Poszłam na spacer, bo wyjście z chaty nie czyniło szczególnej różnicy w temperaturze odczuwanej. Nie wiem, co to była za temperatura, ale -ileś. Sms brzmiał: Pisałam, że daję radę, ale już przestaję. Zaczynam chorować, gadam do siebie i kurewsko mi zimno i boli.
Już mi się nawet palić nie chciało. Czyli umieram - pomyślałam.
Poszłam w toksykomanię. Niczym Tomasz Piątek w swoich książkach, pozbierałam większość tabletek sióstr i lekarzy moich. Bo jak schodzić, to z godnością. Trochę pomogło. Potem to już całkiem fajnie było. Pamiętam opowieści KasiK z Korei Pn (warto!), zielone kabanosy (nasze, polskie!), które tylko Kuba miał odwagę spożyć. Zemsta faraona? To nie na nas!
Potem się ułożyliśmy, tradycyjnie w sali jadalnej. Temperatura jak na zewnątrz, tyle że nie wiało. Wylosowałam miejsce - łeb w łeb z moim kolegą od kibloobornika i kup jaka. Cierpiałam jeszcze na grypozapalenie uchogardła. Mimo to, ubawiłam się wielce, słysząc jak snuje wizje na temat swojego małego Nepalu na klatce. Ta kolorystyka, ten klimat, ta kupa jaka.
Efekt jest taki, że to ja mam  mały Nepal. Na klatce też. Bez kupy jaka. Ale tę też da się załatwić (ma się znajomych w zoo, huehuee).


Tia, bardzo ok. Wcale nie było ok!

Kolejnego dnia czułam się równie źle. Potem miało być Kala Pattar. To już legenda. Większa aniżeli o smoku wawelskim. Smoka to przynajmniej widać, szczególnie jak zionie, dopóki się nie popsuje. 
A  Kala Pattar! Te widoki, wiadomo. 

Kubaaaaaaaaa, gdzie jesteś i dlaczego tak dalekooooooo??
I stały te trzy zibeny (J&J&J albo LPP) - określenie z późniejszego Kathmandu. 
Bo cała reszta za Kubą pognała, w stronę słońca, ale tego doświadczanego z niższej wysokości.
No i co. I nawrotka. To jest mój ból!
O Bazie pod Everestem to nie wspomnę. No widziałam. Kilka namiotów. na lodowcu. 
Everestu wówczas nie widziałam, bo i nie było gdzie kupić.




Zatem wracamy

Całe moje życie, kiedy z gór schodziłam, żal czułam i smutek. Tam było inaczej. To był myks emocji. Szczęście, zawód, spokój, nadzieja. I to poczucie, że się da! Banał. Ale ten banał uwielbiam!
To było poczucie, że brama się właśnie otwiera, a nie zamyka. Jak w dzieciństwie brama do świata fantazji. Pamiętacie? Tak tu do Świata. Po prostu.

Biegusiem to było schodzenie. Jak w dół było. Bo schodzenie w Himalajach wcale nie musi oznaczać w dół. To nie jedyna niezgodność logiczna.

 Zdobyczna Medicine. Z widokiem oczywista.

Kolejną był fakt, że teraz jak już się można było whisky napić bardziej, aniżeli w dawce leczniczej (medicine), tudzież leczniczej bardziej (more medicine) albo ratunku, dajcie mi butelkę whisky (intensive care medicine), to whisky nie było!

Może dlatego było biegusiem. Mimo deszczów monsunowych. Dla odmiany takich.

Biegusiem czasem napotykało na przeszkody w postaci zerwanych mostów (vide: No i zatrzęsło).




Trzy dni i byliśmy w Lukli. Podejście do Lukli było ciekawe. Dżony snuł wizje kochanków mieszkających na dwóch przeciwległych "wzgórzach". Szczególnie, jeśli on nie może zostać u niej na noc.
A w Lukli jak w domu.Nieco chat się sypnęło, ale poza tym, jak u siebie. Jak u siebie było też w pewnym sklepie. Tylko że żeśmy o tym jeszcze nie wiedzieli.


 
Wpierw była noc w Lukli u Nepalskiej Mamy. Bardzo przytulne miejsce, zaraz przy lotnisku. Byłoby jeszcze przytulniej, ale mój śpiworek był  kompletnie mokry. Bo jak już wspomniałam, monsun nie miał litości, a wór Julki nie miał szczelności! Nie było szczególnie komfortowo.  Właściwie to w cholerę zimno mi było. Ale nie po to jechałam w Himalaje, żeby było komfortowo. Po spełnienie marzeń jechałam. No to sobie pojechałam. Po spełnienie. To mam.
5.30 pobudka oczywiście. I na samolot. Ale samolot nie pobudka. Znów mi zabrali zapalniczkę przy "odprawie". I wróciliśmy do Nepalskiej Mamy. Przestworza rzeczywiście nie wyglądały lotniczo.
I co tu robić. Zasadniczo można było coś poczytać. Choć niewiele było do czytania, bo co za debil nosi książki w plecaku. Ja swoje druki wyrzuciłam gdzieś na wysokości 4 tysia. I tak długo wytrzymałam. Ekipa poszła w kimę. Ale nie on. Ja też nie. Wyraźne porozumienie w temacie spędzania wolnego czasu u podnóża Himalajów. Główną arterią się przeszli, żywo dyskutując ceny napotkanych dóbr. Ustalili. Sklep okazały, dobra w nim pełno. Wszystko właściwie, co człowiekowi na tej wysokości do szczęścia potrzebne: puszki, papier toaletowy, alkohol.Tylko właściciela niet.
I tu rada dla przyszłych odwiedzających! Na ladzie powinien leżeć zeszyt (katalog, cokolwiek).
I tam są ceny. I odpowiednią sumę zostawić. Modernizacja handlu nepalskiego. Co myśmy się idioci naczekali. Rum i chusteczki higieniczne.
Rum w Himalajach czaruje. Odczarował pogodę. Zaczarował spożywających. Ale nie o tym tu.
Odprawa, cukierek. wylot. Łza mi poszła. Jednak.
Siedziałam po słusznej stronie, czyli prawej (Lukla - Kathmandu). Po prawej czyjejś też siedziałam. Czy słusznie, to już kwestia dyskusyjna.

Final destination. Jeżeli nie trzęsienie, to może katastrofa lotnicza?

Maminkę wykończyłam nerwowo. Nie ja konkretnie, tyko media. Bo zasiadła sobie, jak zwykle 
w niedzielne popołudnie, przed TVN24. Spożywając ciasteczko. I Jej się ciasteczko nie przełknęło z powodu paska. Paska żółtego na ekranie TV.
Bo tam sunęło, że samolot spadł na trasie: z okolic Everestu do Kathmandu i 19 osób nie żyje.
A Mamuś wiedział, że lecimy tego dnia. Do Kathmandu. Takim małym samolotem.
Ambasada w Dehli, konsulaty, media polskie i zagraniczne. Obdzwoniła wszystko. Informacja została podana tak, że Mamuś była niemal pewna, że już nie ma córeńki. Jednak te serca matczyne czujące wszystko, co się dzieje z ich dziećmi, to ściema.
I dobę to trwało. Do dziś Jej oko lata, a rodzina na każdym kroku powtarza mi, żebym troską odpowiednią otoczyła. To otaczam. I cieszę się, że Babcia niedowidzi żółtych pasków!
Pogoda faktycznie nie była szczególnie klarowna.

This is the Sun

Kathmandu. To zupełnie inny rozdział. Czarodziejski. Tak magiczny, że nawet punki stają się na chwilę hipisami! Nie przypominam sobie takiej harmonii. Żeby świat mi się tak zgadzał.
Weź another little piece of my heart! A potem show me drogę to the next whiskey bar. A castles z piasku niech fall in the sea, eventually. I niech srają.




freak street, małgośka, patio, taksówka, schody, świątynia, oczy buddy, mustang tea, szisza, człowiek z mikrofalówką, nie pić bez śniadanka, pić, człowiek z kozą, Illusion, pety na patio, burda w guest housie, melina, deszcz, parasol, księgarnia, nepalski obiad, patio, patio, patio, siostry, lifestyle, gdzie jest Julka, this is a joint, człowiek z najdłuższą rurą na świecie, budda w akwarium, converse, zibenki, kolczyk, pranie...

Potem był powrót.
A teraz jest teraz.
I mam te swoje wymarzone Himalaje.
Budzę się i zasypiam z myślą o.

Było za pięknie. Za dobrze było.
Dżastinka


p.s. Kwestię różnicy między spaghetti a macaroni mamy omówioną. Tylko, że ja ni cholery nie pamiętam ustaleń. Macaroni jest zakręcone?? 

Brak komentarzy: