niedziela, 1 września 2013

Bienvenida Barcelona!

Pierwsza doba jest zazwyczaj najbardziej emocjonująca (dla wyjeżdżającego, przecież nie dla ewentualnego czytelnika!), więc jej chwilę poświęcę.
Lot 2h. 40 min. Polacy lecą na wakacje Łizerem, więc ogólna niesubordynacja i obowiązkowe oklaski na koniec.
Uderzenie gorąca, palma. Autobusik do centruma, metrunio i jestem na dzielni. I tu mała niespodzianka.
Powitana sztucznymi ogniami, bębnami, kilkunastometrowymi ziejącymi smokami i bawiącym się tłumem!
Taką właśnie zastałam w nocy swoją dzielnicę, która jest jedną z wielu i nie należy do barcelońskiego centrum. Katalończycy skończyły się bawić nad ranem. Przyjechałam się pilnie uczyć, to oczywiste! Mam nadzieję, że te uliczne harce nie przeszkodzą mi zbytnio w nauce (huehue).
Ja i Barcelona jesteśmy dość kompatybilne, tak mi się wydaje. Zadziwiająco prędko poczułam się tu jak u siebie! Może ma to związek z pewną wspólnotą charakterów. Barcelona wydaje mi się być niepoukładana, momentami bardzo piękna, momentami dość potworkowata, szalona, no i nie zasypia. W ciągu jednego dnia opanowałam już do perfekcji typowe tutejsze obyczaje, chociażby przechodzenie przez ulicę (wyłącznie) na czerwonym świetle oraz pokładanie się wszystkim, czyli trawnikach, ławkach, skwerach, pomnikach. Obleciałam już pół Barcelony (jakbym miała stąd jutro wylatywać, skończony debil). Będę miała spokój na kolejne dwa miesiące. Poświęcę się nauce i (ewentualnie) fotografii artystycznej :P Nóżki mi już weszły w kuperek, poza tym przybrałam koloryt małej squaw.
Spotkały mnie już też pewnie malusie niepowodzenia. Na przykład przez ponad godzinę latałam w nocy obładowana bagażami po dzielnicy Hostafrancs, bo szanowni, w liczbie setek (nie przesadzam), lokalesi celebrowali wspomniany już przeze mnie festiwal smoków. I celebrowali go tak, że każda kolejna grupa kierowała mnie w dokładnie przeciwnym kierunku niż poprzednia.
Adres znalazłam sama, ale jakim zaskoczeniem moim było, że nie mam numeru mieszkania. Więc po nocy obdzwoniłam/obpukałam kilkanaście drzwi (niczym sierota szukająca domu), aż w końcu jedna z Marii okazała się Marią właściwą (zwaną przeze mnie Maryśką).
Z Maryśką to zasadniczo lekko nie jest! Kobita wielce sympatyczna, acz z dużą potrzebą kontaktu. A ni w dupę Maryśka ni słowa po Ingles. No i mówi do mnie wciąż, mówić nie przestaje. I zupełnie nie przeszkadza jej, że nic nie kumam. To nieco męczące. Jest tu też rekordowo skretyniały kataloński pies. Ale i tak lepiej dogaduję się z nim niż z Maryśką. No cóż zrobić. Biegam więc za nią ze słownikiem (a za nami biega mały psi kretyn). Taka katalońska Maryśka lepsza jest niż wszystkie językowe szkoły razem wzięte.
Robienie herbaty w mikrofali też mi nieco działa na nerwy.
A dzisiaj zakupiłam 8 waniliowych budyni (nienawidzę budyni najbardziej na świecie!), bo myślałam, że to serki waniliowe. I margarynę bez soli, choć byłam z siebie taka dumna, że kupuję masło z solą, bo czytam już przecież po hiszpańsku i widzę, że to masło z solą! Nie pójdę już więcej do sklepu bez słownika! (Budżet mam mocno ograniczony!)
To tyle na pierwszą dobę.
Nie jest źle, jest nawet całkiem dobrze!

P.s. A najbardziej rozczula mnie mój malusi pokoik. Łóżeczko i mikroskopijne biureczko. Sama się nad sobą rozczuliłam, kiedy dodałam do tego swoje zatemperowane ołówki z Ikei, kieszonkowy słowniczek i Gaca mini-laptopik.


Brak komentarzy: