wtorek, 24 września 2013

Całe miasto tańczy, czyli La Merce.... i inne atrakcje

O tym chciałam napisać, chociaż opisać się tego nie da! To nie Himalaje, a szczękę zbierałam!
Ale o tym nie napiszę, bo Maryśka właśnie została babcią. Po raz pierwszy. I całe La Merce szlag trafił, bo empatyczna jestem. Nie ma tego złego, ćwiczę zwroty typu "o mój boże", "ajajaj", "jak ona sobie poradzi", "rany, daj szampana" itp., w skrócie: ¡Ay, caramba!
W związku z powyższym, festiwal przedstawię później.
Fiesta na mieście, fiesta w domu. Ot, Barcelona.



Podsumowując kwestię 'obserwacji różnych nacji' wychodzi mi jasno, że Europa nie ma prawa przetrwać. Skoro południe na okrągło się bawi, północ ma depresję, a my i sąsiedzi miotamy się między jednym a drugim (za wyjątkiem Niemców, ci są podejrzanie ogarnięci!).
Wiadomym jest, że wcześniej czy póżniej nadejdzie era Chińszczyzny. I tu przejdę do meritum.

Animozje państwowe w obrębie UE to jest pikuś, się okazuje. Weszłam w szersze kręgi. Od kiedy pamiętam, opitolali mnie Arabi. Dość dotkliwie. W Rzymie, w Hiszpanii kiedyś też. Ale to jest opierdolenie sensu stricto, czyli nawet się nie zorientujesz, a nie masz kasy, paszportu i tabletek na przeżycie, czyli zabić. W Barcelonie doświadczam Chińczyków. Czyli złodziejstwo "w białych rękawiczkach". Dwa razy dałam się naciąć, trzeci raz, będąc już uczuloną, zrobiłam scenę godną Mao. Czy to sklep z ciuchem, czy zwyczajna knajpa z żarciem, zawsze natną! Przekreślają Ci przed nosem cenę i wpisują o połowę niższą. Na koniec i tak płacisz pierwotną. Cóż, może nie zabić, ale te chińskie rączki poucinać.
Na widok Chińczyka robię intensywny krok w bok. Już się zaczyna :)

Brak komentarzy: