Męczę się, bo zawsze się męczę, kiedy czegoś nie ogarniam swoim przecież super bystrym umysłem ;)
13 października 1972r. urugwajska drużyna rugbistów leci z Urugwaju do Chile. Na pokładzie znajduje się 45 osób.
Samolot rozbija się w pobliżu granicy Chile z Argentyną w samym środku Andów, innymi słowy w ciężkiej dupie.
[Andy ciągną się na przestrzeni 9000 km, to najdłuższy łańcuch górski na Ziemi]
Uderzenie skutkuje oderwaniem prawego skrzydła, które zostało odrzucone do tyłu z taką siłą, że zostawia dziurę w tylnej części kadłuba. Część pasażerów "wylata". Potem samolot uderza w
kolejne wzniesienie, tracąc lewe skrzydło. W końcu pozbawiony już
skrzydeł i tylnej części kadłub opada na ziemię, ześlizgując się po zboczu.W katastrofie ginie 12 osób, kolejnych 5 umiera pierwszej nocy lub następnego dnia z powodu odniesionych obrażeń. Ósmego dnia umiera jeszcze jedna osoba.
Lawina zabiera 8 osób. Kolejni schodzą z głodu i wycieńczenia.
Ale nie wszyscy!
Jakim w ogóle nieziemskim cudem można przeżyć:
- pierdolnięcie samolotu o skały (tracąc ogon samolotu), a potem o ziemię
- poważne obrażenia wewnętrzne i zewnętrzne
- ponad dwumiesięczne wychłodzenie organizmu (chłopaki mają letnie dzianinki, większość po raz pierwszy śnieg na oczy widzi)
- lawinę
- wpieprzanie wyłącznie ludzkiego mięsa i zagryzanie go śniegiem przez 72 dni!
- bez leków, ani opatrunków
- i to wszystko na wysokości ponad 3600 m.
"Na dużych wysokościach potrzeby kaloryczne organizmu są
astronomiczne... Na serio umieraliśmy z głodu – bez nadziei na
znalezienie pożywienia, ale wkrótce nasz głód stał się tak ogromny, że i
tak szukaliśmy. Bez przerwy przetrząsaliśmy kadłub [samolotu] w
poszukiwaniu resztek i okruchów. Próbowaliśmy jeść paski skóry oderwane z
walizek, chociaż wiedzieliśmy, że zawierają tyle chemii, że bardziej
nam zaszkodzą niż pomogą. Rozpruliśmy poduszki z foteli, mając nadzieję,
że są wypchane słomą, ale była tam tylko niejadalna pianka
tapicerska... Raz za razem dochodziłem do tego samego wniosku: o ile nie
chcemy jeść ubrań, które mamy na sobie, nie ma tu nic oprócz aluminium,
plastiku, lodu i kamieni."
|
||
— Nando Parrado |
I co przerasta mnie najbardziej, po tym wszystkim dwóch gości zapieprza przez ileś andyjskich szczytów, łańcuchów górskich, przełęczy, szczelin lodowcowych po ratunek. Bez doświadczenia, ciepłych ubrań, bez sprzętu, w letnich paputkach, do których przywiązali cośtam zrobionego z foteli lotniczych.
Powyższy cytowany Nando wspomina jeszcze kolegom na odchodne, że gdy zajdzie taka potrzeba, niech się nie krępują skonsumować jego mamusi i siostry, co to zginęły w katastrofie.
Po 9 dniach Nando i Roberto Canessa przekraczają linię wiecznego śniegu i dostrzegają.... krowę. Cywilizację czyli.
Ratuje ich argentyński wieśniak na koniu. Wysyłają ratunek kolegom. No tym, których nie zjedli.
Nando przed akcją ratującą kumpli, którzy w Andach zostali
Nando, Roberto Canessa i argentyński wieśniak, co na nich trafił
Do domów wraca szesnastka.
No bez jaj!!
Nie dam rady tego pojąć. I nie mam na myśli konsumpcji, tylko siłę ludzkiego organizmu i wolę przetrwania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz